18:44:00

Bez narzekania...

Bez narzekania...

Przychodzi taki czas, że musimy odbyć podróż niedaleką... bez biletu, bez pakowania i wcześniejszego planowania. Podróż w głąb siebie. Taka emigracja wewnętrzna. Zamknięte drzwi, wyłączony telefon... bez smsów, messengerów i whatsappów… informacji zewnątrz żadnej. Kontakty osobiste zarzucone. Radio wyłączone. Telewizor zakryty kocem (aaa… nic nie muszę zakrywać... nie mam telewizora :-)) Są tylko ściany, sprzęty, książki, cisza i ja. Ja w tej ciszy tonąca jak brzytwy  trzymająca się przekonania, że ta wycieczka coś zmieni, czegoś mnie nauczy...  poznam siebie na nowo. Odnajdę siebie w tej nowej sytuacji gdy czuję się stara (nie Stara), pomarszczona i prawdziwie schorowana. A chcę jeszcze coś zrobić, żyć mimo tych zmian i szczęśliwą być.

I tak chodząc po mieszkaniu... jedząc co w zapasach jeszcze było... głównie pomarańcze, banany, kiwi, cytryny, warzywa zielone i pomarańczowe bardzo sycące, ananasy... czyli same frykasy i do tego woda... skarbnica zdrowia i życia. Przysiadając na fotelu, pokładając na łóżku, ćwicząc na Marysi (piłce leczniczej) czy leżąc w wannie z maseczką na twarzy... rozmyślałam jak ujarzmić te myśli powyciągane, poszarpane, potrzaskane... jak wyciągnąć odpowiednie wnioski i jak móc wcielić je w to życie... to moje, jedyne.

W sposób alfabetyczny przedstawię tu te refleksje zupełnie luźne, nie tyle motywujące, co przypominające co istotne być dla mnie powinno. Być może i Wam przydadzą się one. W końcu niezależnie od płci, wieku i miejsca, w którym mieszkamy te problemy są niezmiennie takie same. Tylko inaczej postrzegane i przeżywane,

Oto jestem sama (fizycznie nie ma nikogo), stara (pesel tak mówi), cierpiąca w chorobie (ciało daje wyraźne aż nadto sygnały). Znużona tą sytuacją nie wiedziałam już co robić by pomóc sobie i nie krzywdzić innych... nie być dla nich kulą u nogi.

Cierpienie gaszące uśmiech na twarzy i zamulające prawidłowe myślenie nie ułatwiało sprawy.

Stając przed lustrem z poszarzałą zmęczoną twarzą, przyblakłymi oczami... odwracałam głowę.

Nie to nie jestem ja! Ja taka nie jestem! Jestem inna! Chcę wrócić do siebie!

Do tego potrzebna jest moja siła i determinacja by zachodzące zmiany przyjąć, bo nie da się z nimi walczyć.

Jak to zrobić ? Ułożyć sobie plan i wiernie się go trzymać, bo życie za krótkie jest i niemoralne byłoby oddawać je walkowerem. Łatwo założyć. Ale trzeba się do tego odpowiednio przyłożyć.
Stąd pomysł na tę dziwną wycieczkę i uporządkowanie w sobie. A po powrocie? Konstatacje... takie to:

A - Akceptacja siebie takiej jaką się widzi w lustrze, słyszy w głosie. Nie będę już nikim innym, więc szkoda marnotrawić czas na nierealne zmiany, Ulepszę, naprawię co się da i dam z siebie ile się da. Zmienię fryzurę, wymienię ciuchy, zastanowię nad relacjami z innymi.

B - Bycie sobą. W każdej sytuacji zabieranie swojego głosu, wyrażanie swojej opinii. Nie poddawanie się indoktrynacji nawet gdyby to miało ułatwić życie. W rezultacie prowadzi ona do poddańczości i uległości, co zniechęca człowieka do otwartości i buduje w nim lęk. Wielu rzeczy być może nie mam, ale odwagę? Tę jeszcze z siebie wyduszę!

C - Cofanie się. Czasem trzeba cofnąć się do przeszłości, podwalin naszej tożsamości. Cofnąć by wyjąć z niej niezrealizowane marzenia i teraz przystąpić do ich realizacji, bo to może być ostatni czas. To może być dopełnienie, spełnienie, które doda mi pewności siebie. Dlatego nie oglądając się na nikogo będę robić to na co mam ochotę, co potrafię najlepiej.

D - Dom. Dom to nie ściany i sprzęty. To ludzie. Mój opustoszał ostatnio. Ale takie jest życie... nikt nikogo nie ma na własność i każdy ma prawo do swojego życia. Ja kiedyś też zostawiłam swój dom i nowy założyłam. Nawet przez chwilę nie pomyślałam, że coś złego uczyniłam. Dlatego muszę mieć wyrozumiałość dla tego co mnie spotyka. I ten dystans, który mam do siebie, o którym tyle mówię i piszę...  jeszcze głębiej wprowadzać w życie.

E - Egzystencja. Nie polega na podobaniu się komuś z lica czy z serca. Polega na tym co ja chcę dla siebie, co ja mogę ofiarować komuś i czy dla każdej ze stron będzie to dobre i przyjemne.

F - Frustracja. Na razie nie grozi mi. Potrafię nazwać swoje emocje i wiem o co mi chodzi. Nie obwiniam nikogo i nie oskarżam... wiem na co mnie stać i jakie pragnienie mam. Zupełnie niewielkie... jedno... maleńkie. I zrobię wszystko by spełnić je!

G - Gniew. Tak! Czuję gniew i złość, że marnuję czas, gdy nie działam tak jak chcę. Najbardziej, że odbija się to na bliskich mi ludziach. Ale usprawiedliwiam się i mam nadzieję, że z tego gniewu dostanę siły by walczyć z ograniczeniami, które zesłał mi los.

Ch - Choroba. To ona uzmysławia  mi fakt, że mój kontrakt z życiem może ulec korektom, a nawet zakończyć się. Zabiera mi czas, uśmiech smutnieje, wiara więdnieje, nadzieja się skrywa... szczęście znika. Korona na głowie ledwie się trzyma. Mam wobec siebie obowiązek by zrobić wszystko co w mojej mocy by się nie poddać chorobie, by z nią walczyć wszelkimi dostępnymi sposobami i jeszcze w tym czasie być szczęśliwą jak najbardziej. Bo każda chwila jest ważna. Ale ja się nie mogę podać, bo ja nie ten typ, który kłaniałby się chorobom, więc czytam, pytam, chodzę by się dowiedzieć, dopytać jak tu sobie ulżyć by realizować swoje pasje, a nie leżeć i patrzeć, i widzieć się w trumnie.

H - Huśtawka. Huśtawka jest dobra dla dzieci. Raz w górę, raz w dół to przyjemne uczucie. Ale huśtawka nastrojów od radości porannej do rozpaczy wieczornej to się musi skończyć źle.

I - Irytacja. Analizując własną irytację łatwo dojść do tego kim jesteśmy naprawdę. Czy powodem irytacji jest fakt, że wszyscy wokół wiedzą co dla nas jest najlepsze i najpotrzebniejsze, i wiedzą co czujemy lepiej od nas samych? Czy powodem irytacji jest to, że w spodnie się nie mieścimy, choć dopiero co zakupione i w sklepie jeszcze były dobre? Czy irytuje nas piękna zadbana sąsiadka z wesołym uśmiechem na twarzy? A może zabłocona przez gości nasza idealnie wyczyszczona podłoga? Czy kłamstwo płynące z telewizora irytuje nas więcej? Rodzaj irytacji określa nas jak najbardziej. W tej kwestii muszę nad sobą popracować, bo irytuje mnie brak kompetencji, wyrozumiałości i wtedy zbyt szybko uruchamiam swój język cięty... kpiną nadęty. Chociaż "J"?

J - Język. Język jakim się posługuję też mnie określa... tym językiem nie opowiadam rzeczywistości jaka ona jest lecz ją subiektywnie kreuję, interpretuję... I może powinnam to zmienić... nie ubarwiać, nie dokładać emocji, odpowiadać tylko na pytania... nie bawić się słowami, nie używać puent... ostrych ripost i tajemniczych wieloznacznych słów. Ale  wtedy to nie będę ja. Nie będę niczego w tym zakresie zmieniać.

K - Komfort. W każdym momencie życia czym innym jestem i dla każdego ma inny wymiar. Teraz komfortem jest dla mnie chwila bez piekącego bólu i bardzo doceniam ją.

L - Lustro. Codziennie w nie patrzę i widzę siebie...  jedyną osobę, od której zależę. Od mojej dojrzałości, od wewnętrznego postrzegania siebie zależy innych na mnie patrzenie. Muszę się chronić przed zwątpieniem w siebie. Stąd poniższe "Ł"

Ł - Łaskawość. Więcej łaskawości w oglądaniu siebie i docenieniu tego co jest, bo gorzej... zawsze! bez specjalnej troski... zawsze może być gorzej. Tak jak "lepiej być może"... dzięki naszej staranności. I więcej cierpliwej troski... unikanie słów "nigdy nie" w kontekście "będzie dobrze" A wtedy "może być dobrze".

M - Milczenie. Moje milczenie jest różne... czasem milczę, bo to najlepszy sposób by wykrzyczeć to, co chcę powiedzieć, a czasem milczę, bo nie chcę gadać z idiotami. I niech tak zostanie.

N - NIE! Nie! muszę się nikomu tłumaczyć z faktu, że lubię siebie i dlatego chcę o siebie walczyć. Nie! Mam prawo do niezgadzania się. Jak każdy zresztą. Szanuję słowo "nie".

O - Oszczędzanie! Kończę z zostawianiem perfum na lepszą okazję, na wyjmowaniu serwisu na specjalną kolację... na odmawianiu sobie przyjemności, bo starość jest długa... na kremowaniu cieniutką warstwą, bo szkoda na nowy słoik. Życie jest tu i teraz, i niczego fajnego nie zamierzam odkładać na później... Kiedyś, następnym razem - wcale może nie nastąpić. I  wszystkiego, czego wcześniej nie doznałam - zamierzam próbować. W tej mierze też nie zamierzam się oszczędzać.
I słów dobitnych, gdy przyjdzie mi ochota... też w mózgu nie chomikować i przez nagromadzenie przykrych emocji  siebie denerwować.

P - Pamięć. Pamięć mam doskonałą. Dzięki niej pewność siebie. Świetnie pamiętam swoje najpiękniejsze dni i dzięki temu mogę z  pamięci, jak ze skarbnicy wyjmować je, i wracać do nich... zwłaszcza wtedy, gdy świat wali mi się na głowę. I tego nie zabierze mi nikt. To moja siła.

R - Relacje. Relacje z ludźmi są bardzo ważne. Bardzo lubię ludzi. Jestem otwarta na nich. Ciekawią mnie... choć drażni mnie małostkowość, grubiaństwo, a nade wszystko "wszystkowiedzącość" na każdy temat. Ale mam prawo wyboru i nie muszę się zmuszać do relacji, na które nie mam siły i szkoda mi czasu. Czasu, którego nie kupi się na żadne pieniądze.

S - Strach. Po licznych stratach, rozstaniach, porażkach... Strach przed bliskością i odrzuceniem, pozostawieniem jest we mnie niezwykle silny. Mam świadomość, że może on doprowadzić do zaborczości wobec innych... kochanych przeze mnie osób. Stąd droga prosta do uczucia zazdrości. A to już dno emocjonalne prowadzące do chronicznego poczucia pustki. Więc co z tym zrobić? Zaufać jednej najbliższej osobie, wybranej i ufnie jej wysłuchać.

T - Tęsknota. Tak, tęsknię i jest to uczucie, które działa na mnie destrukcyjnie... czuję to. Muszę przekuć ją w marzenie i znaleźć możliwości by je zrealizować.

U - Ucieczki. Od przyjaźni, od miłości, od przyjmowania pomocy... nic nie dają. Tylko od siebie samej oddalają i smutek pogłębiają. Dam się złapać. Nie będę się bronić.

W - Wątpliwości. Muszę zastąpić je Wiarą w to, że ciągle jestem Wojowniczką... choć Starą ;-)  i tą podążać drogą.

Z - Zołza. Być zołzą to nie trudne jest. A nawet bardzo przyjemne. Chyba ograniczę ten procent zołzy, która jest we mnie. Znajdę sobie inne przyjemności (choć? choć niezupełnie ;-))

Ż - Żal. Nie, nie żałuję... żadnych rozdrapywań ran nie stosuję. Jeśli kogoś skrzywdziłam, jeśli tego nie naprawiłam, jeśli nie tak postąpiłam, czegoś dobrze nie zrobiłam... to już ta chwila była i się skończyła. Teraz muszę zadbać by żadna zła się nie przydarzyła. Żebym resztę lat z zadowoleniem dla siebie i innych przeżyła.

Koniec podróży. Wróciłam!
Otwieram okno. Pięknie świeci słońce. Świat dalej istnieje, choć mnie w nim nie było. Najważniejsze, że wiem, co jest ważne, co naprawdę liczy się, i że... ciągle jestem w grze!










12:49:00

Mała Stara Kobieta

Mała Stara Kobieta

Jak dorośleje mały człowiek?
Jak ważne jest by z nim rozmawiać o najtrudniejszych nawet sprawach?
Jak nie warto ukrywać przykrych okoliczności, zdarzeń, też przecież mających miejsce w naszym życiu?
Jak nie powinno się robić tajemnic, do których pewne dotarcie (wcześniej czy później) może być traumą na całe życie?
Jak należy rzeczy nazywać po imieniu, takimi jakimi są je określać?
Jak też nie straszyć niepotrzebnie?
Jak przygotowywać mądrze do końca życia, małego człowieka na jego już początku drodze?

Miała być to opowieść prawdziwa. Miała być, bo przed chwilą była już czarno na białym napisana, ale przez złośliwość rzeczy martwych (nomen omen... była poniekąd o zmarłych;-)) historia się nie zapisała... albo usunęła.
Ale nic się nie dzieje bez powodu, post poniżej - jak pisałam ;-)

Tak więc zacznę od początku, nie po raz pierwszy w moim życiu... rutyna w tych początkach jakoś jeszcze mi nie doskwiera ;-)

To ma być prawdziwa historia z życia małej Starej Kobiety. Z tego okresu gdy jej "Ja" dopiero nabierało rozkwitu w pełnej świadomości.

I nastał taki dzień, że czteroletni... trochę ponad... takie cztery i pół... brzdąc... pojął, że może go nie być. "Nie być" samemu to jeszcze abstrakcja, ale może nie być mamy czy taty. A to zupełnie inaczej niż nie mieć... Choć u małego człowieka to się jeszcze bardzo łączy.

To była sobota. Za oknem śnieg. Mama (nazywana na co dzień mamusią) zostawiła Dorotkę (na co dzień zwaną Danusią ;-)) na chwilę w domu z chorą babcią. Musiała wyskoczyć do sklepu, bo czegoś zabrakło do obiadu.
A dzisiaj tato (na co dzień zwany tatusiem) wcześniej wracał z pracy, a potem miały być przyniesione z piwnicy sanki i na górkach pobliskich hulanki.
Sobota to ulubiony dzień DD ;-) Zawsze długa i przyjemna. Po niej niedziela z rosołem i babcią(mamą mamusi) niezwykle radosną (przez wszystkich nazywana Marynią :-))
Babcia (mama tatusia... niezwykle poważna babcia Anna) od jakiegoś czasu, pod wysoką pierzyną leżała na upiornej kanapie w małym pokoiku koło sypialni DD rodziców, gdzie też stało łóżeczko ich jedynej córeczki.
Kanapa była ciemno wiśniowa, welurowa z wyciskanymi granatowo - szarymi kwiatami.

Babcia Anna leżała na niej, rzadko z niej wstawała, a i niewiele rozmawiała. Straszna ważniaczka z niej była… córka ukochana (siostra tatusia) właśnie w chorobie ją porzuciła i przyszło jej u synowej chorować... nie dało się jej ignorować.  DD nie była jej ulubioną wnuczką czemu wyraźnie dawała wyraz. DD odczuwała ten dystans babci do siebie zwłaszcza przy swoich kuzynkach, które ta  bardzo faworyzowała i dla nich zawsze cukierki miała.
DD jednak bardzo ją lubiła... zwłaszcza za to, że przysłaniała tę potworną kanapę, której trochę się bała ;-)
Po za tym babcia czytała wszystko co jej Dorotka zmyślnie podsuwała. Na treść nie narzekała. Co innego niż mama, która nad odpowiedniością każdej lektury się zastanawiała.
Ale tymczasem wracamy do śnieżnej za oknem soboty i do chwili gdy mamy nie ma już w domu. Miała być chwilka, była już godzinka.
DD zna się dobrze na zegarze. Tato ją nauczył. Do tego umie odliczać, że 4 bimbnięcia to na pewno godzina. A godzina to długo. Jej brzuszek grał marsza i wołał   jedzenia. Wyciągnęła chleb, masełko i dobrze znany jej słoik. Do tego zakazany dziecku nóż. Matowe, wyrobione ostrze i czarna chropawa oprawa.
Babcia Anna nigdy nie przygotowywała jedzenia DD, ale cóż trzeba spróbować.
DD poprosiła grzecznie, dbając o wymowę by  babcia jej ukroiła skibę chleba (najlepiej dwie ;-)
Włożyła jej w  wyciągnięte ręce chleb i nóż. Babcia jednak siły nie miała... tą sytuacją czuła się skrępowana... delikatnie uśmiechała po czym zamknęła oczy.
- Babciu nie śpij jeszcze
DD wdrapała się na pierzynę, położyła na babci patrząc jej w twarz, prosiła - Nie śpij proszę.
Z drugiej strony pamiętała, że mama zawsze powtarzała, żeby nie budzić nikogo gdy ktoś śpi, bo to nieładnie jest i bardzo, bardzo niegrzecznie.
Przyszło rozryczeć się koncertowo, ale z drugiej strony jak babcia poskarży się mamie to nie będzie wesoło. A skarżyć bardzo lubiła :(
DD zjeżdża więc z grubej pierzyny rymps na podłogę... tyle, że pierzyna zsunęła się razem z nią.
- Babciu pomóż mi, sama jej nie włożę na ciebie. Ale babcia nie odezwała się ani słowem. Choć ręka jej wyciągnięta ku podłodze.
- Skoro nie zimno ci babciu, to trudno... przyjdzie mamusia to pomoże.
DD zrezygnowała, choć posmutniała.
Przysiada w kuchni, rwie paluszkami chleb, a dżem łyżeczką wyjada wprost ze słoika.
Jest cicho. Zrobiło się jakoś zimno.
- Jestem dzielna, ale wróć mamuś już.
Zgrzyt klucza w zamku.
- Jest, jest mamusia - krzyczy DD i biegnie do drzwi
- Wiesz mamuś, byłam grzeczna, nie obudziłam babci... tylko kołdra z niej spadła. Ale chyba nie jest jej zimno, bo nie chce przykryć się. Choć mnie jest jakoś zimno - potok słów
DD czepia się rąk mamy. Tylko, że ona nie widzi córeczki.
Potem wszystko jak na przyśpieszonym filmie.  A z każdą chwilą jest coraz gorzej.

Ja z Łaciatkiem… miśkiem co cały w łaty i do tego w kraty... u sąsiadki, co bez przerwy ręką głaskała mnie po główce i kituszkę wywracała, co za chwilę już na czubku głowy już nie stała tylko z boku smętnie zwisała, a  kokardka to nie wiem gdzie się podziała. U sąsiadki co prawie tak samo jak mama, tato  i ja się nazywała... tylko ja i mama miałyśmy dołożone owska… a tato owski.
Byłam tam, bo mama znowu musiała gdzieś iść i dodatkowo powiedziała, że obiad nieważny dziś... mam być grzeczna, a pilnować ma mnie miś ;-)
- Pilnuj Łaciatku DD, bo dzisiaj DD ma trudny dzień - zwróciła się do misia. Mnie wcale nie zauważała. I widziałam, że płakała.
- Mamuś kochana czy ja zrobiłam coś źle, dlaczego krzyczysz na babcię, czemu budzisz ją, dlaczego zamykasz drzwi, dlaczego musisz znowu gdzieś iść?????
- Mamuś ja jestem duża, ja chcę zrozumieć co dzieje się?
- Co to są za ludzie, po co tu przyszli? Co chce od babci ten pan w czarnej sukience, co babcia Marynia nazywa go księdzem. Znam go! W tym zamku z malowidłami i kolorowymi oknami, co kościołem się nazywa... on wchodzi po krętych schodkach i jak ja z babcią tam jestem, to on woła do wszystkich i o bozi opowiada, że ona jest z nami, wszystko widzi i słyszy... i dlatego trzeba ją kochać :-) Wiem dlaczego kocha mnie mama, tata i wszyscy inni... też wszystko widzę i słyszę;-) Tylko mnie nikt się nie boi i o mnie nie śpiewa. Będę większa to zrozumiem. Na razie to mam uczyć się pacierza i codziennie klękać przed obrazkiem w domu i dziękować, że jestem na świecie.
- A mogłoby być inaczej?
- Dlaczego tata mnie nie przytulił jak przyszedł tylko, tylko? tylko też płacze? Przecież tatuś nigdy nie płacze... nawet jak mama go skrzyczy.
- Dlaczego babcię włożyli do pudła? W niej po schodach ją w dół wynoszą?
- Dlaczego mama ciągle płacze i z szafy wyjmuje czarny płaszcz taty i czarne futerko, którego nigdy nie nosi, bo lat jej dodaje.
- Dlaczego przyszła babcia Marynia choć dzisiaj sobota i dlaczego też płacze?
- Dlaczego nikt mi nic nie mówi?
- Dlaczego nie wolno mi wejść  do małego pokoju i dlaczego tam świeca na stole się pali?
- Dlaczego mamusia chowa rzeczy babci Anny do wora? (nie będzie zadowolona;-))
Pełno pytań. Żadnej odpowiedzi. Cisza.
Obiadu nie było. Kolacji też. Tato powiedział, że dziś nic nie przełknie ;-) Ciekawe dlaczego?
Za to babcia Marynia zakrólowała w kuchni i na pociechę (jak mówiła) naleśniki pyszne przyrządziła. Mamie i tacie jeść kazała.
- Niczego nie zmienicie, dla niej lepiej, siły mieć teraz musicie, Anna by tak chciała - babcia się trochę wymądrzała ;-) ?
- A skąd wiedziała, co by babcia Anna chciała? Kiedy jej powiedziała?
- A w ogóle to gdzie ona teraz jest?
- Umarła?  Znaczy, że jej nie będzie?
A kto jej kazał i dlaczego? Było jej u nas źle?
- Teraz będzie leżała pod ziemią tam gdzie dziadek, którego nie pamiętam?
Była niedziela. Nie było rosołu. Nie było ciasta, bo mama nie upiekła... cały ranek prasowała czarne rzeczy, babcia przyszywała czarne tasiemki, a taty nie było.
- Musisz go zrozumieć, to straszny cios - babcia głaskała mamę po ramieniu
W poniedziałek babcia Marynia wciąż u nas była... we wtorek i środę też. Spała na tej strasznej kanapie co przedtem babcia Anna leżąc odmawiała pacierze.
Potem ja znowu byłam u sąsiadki co w nazwisku nie miała "owska"
Długo ich nie było. Miałam być dzielna, grzeczna, dostałam książeczki i nowe do malowania kredeczki… i czekałam.
Nastały smutne milczące dni. Długo tato się nie uśmiechał... wracał później z pracy. Dużo czasu minęło by obiady o piętnastej wróciły do naszej codzienności. Babcia Marynia zamieszkała u nas...   gotowała i sprzątała. Mama siedziała w pokoju i dziergała serwety.
Wszystko się zmieniło. Jakoś smutno było. Pewnego dnia po niedzielnym obiedzie, usiedli i oglądali fotografie. Mnie za nic nie chcieli pokazać. Mówili, że to dla dorosłych, i że jestem za mała.
Jedna z fotografii spadła. Szybko ją podniosłam i chciałam podać mamie, ale wtedy zerknęłam na nią i mocniej, odruchowo zacisnęły mi się palce.
To babcia Anna leżała w trumnie ze złożonymi rękami owiniętymi różańcem... tym samym, którego dotykać nie wolno mi było.

Wszystko do mojej dziecięcej główki wróciło i w całość się ułożyło.
Babcia nie żyła gdy na niej okrakiem siedziałam, o ukrojenie kromki prosiłam, a potem kołdrę zrzuciłam.
W kuchni siedziałam i dżem zajadałam... ona tam umarła leżała... i samotna.
Wkrótce rodzice wyrzucili upiorną kanapę, zmienili cały wystrój pokoju. Tylko, że to niczego nie zmieniło. Bałam się do niego wchodzić... chyba, że świeciło słońce... po ciemku nigdy!
Pojedyncza zapalona świeca do dzisiaj budzi we mnie lęk. Długie lata ustawiałam kapcie przy łóżku tak by zawsze w nie włożyć stopy prosto z niego  wychodząc. Pilnowałam by nigdy nie były odwrócone w przeciwną stronę... bałam się, że umrę. Budziłam się w nocy i sprawdzałam czy rodzice śpią tylko czy umarli już są.
Każdego wieczoru przed snem długo, żarliwie się modliłam do bozi by ta przy życiu zostawiła mamusię, tatusia, babcię i mnie... skoro babcia Anna tam jest to pewnie czyta bozi, więc niech słucha uważnie i nami się nie zajmuje. Damy radę. Naiwnie zapewniałam :-)

Dużo czasu minęło. Byłam dużo starsza, ale lęk  wchodzenia do pokoiku nie mijał, strach o życie ciągle trwał i radość zabierał.
Była wiosna. Okno otwarte na oścież. DD przy stole kuchennym odrabia lekcje. Jest wzorową uczennicą. Przed chwilą mocno płakała... umarł jej kolega z klasy... miał dopiero 10 lat.
Babcia krząta się przy kuchni i sama do siebie mówi.
- Dziwne jest życie, ale wspaniałe choć nie pamięta się początku, końca nie zna to nie można się tym przejmować tylko w nim podróżować. A zmarłych nie należy się bać, bo oni nie krzywdzą. Złych ludzi należy się trwożyć i unikać jak ognia.
Za wszystko człowiek co robi, co go dotyka, gdy się męczy, gdy raduje, gdy biegnie i nic nie robi... za to dostaje nagrodę w postaci życia, bycia w nim.
Danusiu... babcia zwróciła się do mnie... też umrzesz kiedyś... mama i tato, i ja. Sęk w tym, że nie wiemy kiedy. Ale wszyscy żyją w nadziei, że jest im dane pozostać na ziemi jak najdłużej.

Nieważne ile życia przed nami... ważne ile życia w tym życiu mamy. A śmierć jest jak sen... codziennie wieczorem zasypiasz i wtedy jakby cię nie ma jak się umiera to jest prawie tak samo.
- Tylko po spaniu się budzę - podkreśliła rezolutnie DD
- Wiele dziesiątek lat się jeszcze będziesz budzić - uspokajała babcia
- A Piotruś?* Dlaczego umarł?
- Zachorował i tak się zdarzyło... pewnych rzeczy nie da się wyjaśnić
- Ale pamiętaj w rzeczywistości na świecie zdani jesteśmy sami na siebie. I ty musisz być silna, nawet jak nas zabraknie to wszystko inne wokół będzie. Zawsze w tym samym czasie jeden ktoś będzie cierpiał, inny się śmiał... jeden upadał, drugi podnosił.  Z pewnymi sprawami trzeba się pogodzić, niektóre zrozumieć, a  co się da to pozmieniać, ale myśleć o życiu... nie o śmierci.

Czasem ludzie umierają, bo są zmęczeni, że czegoś nie mają, nie umieją, nie wytrzymują, że ludzie tak ich ranią, po prostu pragną spokoju. Są zazwyczaj bardzo starzy i ten spokój im się zwyczajnie należy.

- A Ty babciu stara jesteś?
-  Zwariowałaś? Ja mam dopiero 62 lata... nieskończone - babcia mrugnęła łobuzersko.
- Chcieliśmy cię chronić dlatego nie mówiliśmy o chorobie strasznej babci, że od dawna była bardzo cierpiąca, umierająca. To było złe. Niepotrzebne było to ukrywanie. Trzeba cię było przygotować. Od dzisiaj wprowadzamy zmiany i o wszystkim rozmawiamy.
 - Po kawusi i herbatce? - zapytała babcia.

Była ze mną jeszcze 21 lat podczas, których rozmawiałyśmy otwarcie o wszystkim.

Dziś ja, za parę miesięcy wkroczę  w sześćdziesiąte drugie lato życia :-)) i dziś wiem, że żeby szczęśliwym być... trzeba żyć świadomym i otwartym na nazywanie wszystkiego po imieniu.

Piotruś* Dziubałka  kolega z klasy IV D

16:07:00

Nic nie dzieje się bez powodu.

Nic nie dzieje się bez powodu.

Nic! Absolutnie nic nie dzieje się bez powodu. Wszystko po coś jest. Codziennie, niezmiennie od  miesięcy, lat - przekonuję się o tym każdego dnia... pełno minut pewnego przekonania, że jak najbardziej wszystko po coś jest.
Ot dzisiaj na przykład. Przez swą niezdarność, gdy zbyt nerwowo usiłowałam wyjąć nabój z pudełka, by tym nabojem nabić wieczne pióro... uff... rozsypały się wszystkie po podłodze... zmuszona byłam by się położyć nie na sofie, lecz na panelach w salonie.

Strasznie to skomplikowane się wydawać może, ale to wszystko za sprawą świadomej decyzji, żeby się usprawnić do wiosny... wyciąć co spróchniałe, podwiązać co trzeba, przedmuchać co nieczynne, udrożnić i wpuścić nowego ducha.
I przez tę właśnie decyzję podjętą w trybie szybkim i krótkim poddałam się tym wszystkim zabiegom i stąd trudno mi przygiąć nóżki, i łatwiej na glebę się rzucić by pozbierać, co pozrzucane i nie tkwić w bałaganie.

Tak sobie leżąc wygodnie na miękkim moim grubaśnym brzuszku przesuwałam się cierpliwie od  jednego do drugiego, z niebieskim atramentem naboju. Czołgałam, pełzałam cierpliwie, przy okazji froterując podłogę... o! wsuwka ozdobna do włosów dawno zagubiona... iiii… płyta Nochavicy… myślałam, że już stracona ;-) Bardziej się zamachnąwszy, pod kwietnikiem...  odkryta dycha... zupełnie niezniszczona... taką kasę znaleźć we własnym domu :-) Tak się ucieszyłam, tak rozochociłam, że na plecy przewróciłam i z lubością pajacyki poćwiczyłam. Do dziecięcych lat myślą wróciłam, gdy na łące się bawiłam.

Z perspektywy podłogi oglądając sufit, zastanawiając też jak się bezpiecznie ruszyć... machinalnie wsunęłam rękę pod komodę... kurz... skąd się on bierze przecież sprzątam wciąż... jakiś sztywny papier wyczuwam pod palcami... zbyt sztywny by to kolejny banknot był ;-) Fotografia... skąd się tam wzięła... wypaść musiała z albumu podczas oglądania. Wróciły wspomnienia... dobre wspomnienia.

Szukałam tej fotki od (nie do wiary) paru lat... ileż to razy mopem ją tam targałam gdy podłogę zmywałam. Odkurzaczem popychałam. A ona wytrwale i trwale tam sobie leżała. Tak jak trwale przy mnie byli Ci ludzie, co na tym zdjęciu szczęściem promienieli.

Zrobiło mi się cudownie, przyjemnie, ale pora wstać ;-)
Sweter brudny, ale podłoga czysta... naboje pozbierane... dobre wspomnienia przywrócone... nowa energia we mnie... zagubiona płyta znaleziona... radość przywrócona...  jeszcze ta kasa dodatkowa ;-)) Tak z pozornie złej sytuacji biorą się dobre rzeczy :-))
Nic nie dzieje się bez powodu.
Teraz wyraźniej niż kiedyś, choć wzrok u mnie nietęgi (w przeciwieństwie do bioder ;-)) i bez szkieł czytać nie mogę... Teraz inaczej niż kiedyś, gdy nitkę w igłę nawlekałam w locie... teraz znacznie lepiej... mimo tego co powyżej ;-)…  widzę!

Wiem dlaczego!
Do patrzenia używam też głowy. A jak do tego dołączę też serce i poodkurzam zatarte w pamięci wspomnienia, doświadczenia, które przyszło mi przeżyć... to rodzi się we mnie odwaga, że nie boję się upaść i z tej perspektywy oglądać... i będąc w najczarniejszej d...., leżąc najbardziej na płasko... w  najbardziej niewygodnej pozie... to mogę mieć szansę nawet w ostatnim momencie złapać dla siebie coś w danej chwili odpowiedniego.
Te naboje się rozsypały, żebym kolejny raz zrozumiała, że mogę dać sobie radę i jeszcze odnaleźć dawno stracone złudzenia.

Łza z bólu, która przypływa mi do oka jest nie po to, żebym cierpiała - tylko po to, żebym doceniła to co mam i walczyła o lepsze.
Każde zdarzenie, które mnie dotyka to jest mój subiektywny wynik odbierania danej sytuacji... przeze mnie, nikogo innego, przeze mnie w danym momencie. Bo wszystko można odbierać na sto sposobów, albo jeszcze więcej. I ten odbiór zależy od mojej jasnej optymistycznej lub ciemnej pesymistycznej strony.

W moim przypadku, po tylu ostatnio przypadkach :-) najłatwiej byłoby rzucić się z mostu ;-), lecz względy estetyczne na to (na szczęście ;-) nie pozwalają, a przede wszystkim moje głębokie, wewnętrzne przekonanie, że wszystko dzieje się po coś.
Uparty anestezjolog, który nie chciał mnie całkowicie znieczulić do operacji, choć wzbraniałam się ostro... zaaplikował mi znieczulenie w bolący kręgosłup... I co? Zdecydowałam się na operację nieczynnego w nodze perforatora, a tu kręgosłup już mnie tak nie boli :-)
Gdyby nie on, jego przeświadczenie, że tak należy, tak jest najlepiej, a przedtem gdyby nie  moja decyzja o tym zabiegu... byłoby inaczej...
Żadne schematy ułożone w głowie nie powinny zaburzać tego co się naprawdę dzieje... czasem trzeba odpuścić i poddać się temu co jest w danej chwili... bo wcale nie musi być gorzej.
Więcej zaufania, wiary w ludzi... Po raz kolejny to "poniałam" ;-):-)

Po to rozsypały mi się naboje, bym znalazła sposób jak je pozbierać i bym uwierzyła, że sama dam radę, a przy okazji jeszcze nagroda w postaci znalezienia straconych rzeczy :-)
Czasem płaczę (tylko w poduszkę), jestem rozczarowana z wielu powodów... głównie z powodu ludzi, którym zaufałam... Mam miękkie serce. Ale tak wolę! Lepiej mieć miękkie serce i twardy tyłek niż serce z kamienia i zero wytrzymałości na ból. Jestem silna! Właśnie dlatego, że tyle razy dostałam w tyłek. Może gdyby było inaczej... Uległabym starszej córce i w wieku 50 lat przyjęłabym jej warunki, zgodziła z jej tezą, że stary ze mnie człowiek... swoje przeżyłam, żadna tam kobieta i moje szczęście powinno wyłącznie na jej szczęściu się opierać (???) Swoje to ja mam... rachunki do płacenia ;-)
Ale wtedy się zakochałam, zupełnie jak młoda kobieta i za mąż sobie wyszłam. I..? I już z tej podróży powróciłam :-) Kosztowna była ;-) Wiele się nauczyłam... przez chwilę szczęśliwa byłam. Tego mi nikt nie zabierze. Potem już niezabawnie było, ale spotkawszy tak małostkowego człowieka jak mój były mąż, takiego wilka w owczej (raczej baraniej ;-) skórze … dzisiaj doceniam każdego najbardziej zakręconego, ale zaafirmowanego w swej pasji człowieka. I wolność!
Po to, to było!
Wszystko jest po coś. Ci co nas krzywdzą też nas uczą! Że nie można mieć w sobie strachu. Bo strach to jest rezygnacja z życia. 
Im dłużej żyję tym mam większe przekonanie, że życie mi świetnie służy. A pozycja? Leżąca, siedząca, stojąca... nieważne :-)) Ważne, że ciągle jestem częścią tego świata i wierzę, że moje istnienie też po coś jest.
Zadzwonił do mnie przyjaciel i pyta co u mnie, więc opowiadam, składne słówka składam. A, że u mnie pęd jak w filmie akcji, nietrudno było się domyślić jego reakcji: Jijus… to słabo...
- Słabo? Obruszyłam się.
- Super jest, Żyję!
- Ach tak! No fakt! To dobra wiadomość - roześmiał się
- Ja to jednak spokojne mam życie. Fajnie mam. - dopowiedział.
Pojął jak bardzo jest w błędzie, że nie docenia swego pozornie szarego życia. Ciągle o coś zabiega i do tego narzeka.
Ta rozmowa ze mną dodała mu skrzydeł. Słyszałam to w jego głosie.

A ten tekst napisałam po to, żeby nikt z Was nie wątpił w siebie i starał się w najgorszej, najgłupszej sytuacji znaleźć coś dobrego, a jak trzeba? wesołego :-) To nie jest tak, że wszystko co beznadziejne stresujące, niesie w myk, od razu pozytywne zmiany... bo musi tak być by było lepiej. Czasem sprawy doprowadzają nas do depresji, która niszczy i  znika w nas człowiek... przestajemy być kobietą, którą kiedyś byłyśmy. Jesteśmy obok. 
Tak miałam.

Teraz na bieżąco wyciągam wnioski i dodaję odpowiednie  w nowym kierunku myślenia, do tego co się dzieje. CHOĆ NIE JEST ŁATWO. Ale już nie dam sobie niczego wmówić. Nie zgadzałam się i nadal nie zgadzam  na bycie przedmiotem kompromisu. Jestem wszystkim dla siebie, co mam… nie chcę i nie muszę nikomu nic udowadniać. 
A jak się komuś nie podoba?
To ma problem :-))) Nic się nie dzieje bez powodu:-)

Dziś kładąc się spać, mogę sobie powiedzieć: nie było tak źle :-) A jutro jest nowy dzień :-)







19:54:00

Stara Kobieta czyta... o Kongo

Stara Kobieta czyta... o Kongo


"Kongo. Opowieść o zrujnowanym kraju"
David Van Reybrouck

W swych literackich wyborach najczęściej sięgam po literaturę faktu: reportaże, wywiady. Wyznaję zasadę, że życie jest zbyt udziwnione, żeby udziwniać je jeszcze bardziej... np. w powieściach fantastycznych. Wolę sięgnąć po fantastycznie dobry reportaż. Do takich bez wątpienia należy ten o Kongo. To kawał dobrej reporterskiej roboty, opowieść, którą czyta się jak najlepszą powieść, a przy tym niezwykle rzetelna i faktograficzna pozycja. 

Opowieść o kraju, zamieszkanym przez trochę więcej niż cztery miliony ludzi, od jego początków (a więc prehistorii) do początku XXI wieku. Nic więc dziwnego, że to naprawdę obszerne dzieło - posiadające ponad 800 stron. Kongo wyróżnia się na tle innych państw ze względu na swoje surowce: kauczuk (potrzebny do produkcji opon), miedź, żelazo, diamenty, uran (wykorzystywany np. do głowic bojowych)… co ciekawe jednak został skolonizowany przez Belgię jeszcze nim wyszło na jaw jakie bogactwa znajdują się na jego terenie. 

Pozycja Reybroucka to historyczny reportaż, który stara się nie tylko przybliżyć historię tego zakątka Afryki, ale także go zrozumieć. Pomagają w tym zdecydowanie wywiady i opinie, z którymi Reybrouck rozmawiał w trakcie swojej pracy badawczej. Autor "Konga" porusza wiele ciekawych wątków z historii tego państwa. Wiele uwagi poświęca jego kolonizacji, a także osobom, które się do tego przyczyniły. Nie brakuje w nim jednak poruszenia także takich kwestii jak niewolnictwo czy boom kauczukowy. To wielowątkowa pozycja, która poszerza nawet oczytane horyzonty.

Odrobinę pogmatwana historia Konga została przez autora ułożona w porywającą, napisaną lekkim stylem opowieść o blaskach i cieniach kolonializmu, o królu, który stwierdził, że skoro wszyscy mają kolonie... to on też powinien je mieć i o tym jak to zaważyło na życiu tysięcy ludzi. To monumentalne dzieło, które przybliża nie tylko historię Kongo, ale także opowiada o niezwykłym ludzkim okrucieństwie i przekraczaniu granic, o faktach, o których wolimy nie rozmawiać, o których wolimy zapominać. Pozycja mam wrażenie prawie zupełnie nieznana na polskim rynku, a szkoda... bo można wynieść z niej naprawdę dużo wiedzy i ciekawostek, których nie znajdziemy w Wikipedii. Poza tym... czytanie rozwija i opóźnia starzenie się mózgu, więc czytajcie ;) "Kongo" zdecydowanie Wam polecam - to obszerna pozycja, ale zdecydowanie warta poświęconego na nią czasu. :)

Za książkę serdecznie dziękuję księgarni megaksiazki.pl!


Copyright © Stara Kobieta... i ja , Blogger