17:25:00

Damą być... rozważanie subiektywne...

Damą być... rozważanie subiektywne...


Gdy byłam małą dziewczynką i niewiele odrastałam od ziemi, a moim największym marzeniem było, by stopy zwisające z krzesła zaczęły wreszcie dotykać podłogi... to wtedy już miałam wpajane zasady, które zostały we mnie na całe życie. Z biegiem lat, nawet nie zastanawiając się, machinalnie tak, wprowadzałam je w obieg.

Dzisiaj (i przedtem, gdy nie tak stara jak dziś, byłam jeszcze ;-) ) jest tak, że dbam bardzo o swój wizerunek (im człowiek starszy, tym bardziej "musi" ;-) ) i jak cię widzą, tak cię piszą, a wtedy? albo lepiej albo gorzej ci będzie. ;-)
On odzwierciedla prawdziwie, co w duszy mi gra. Na ten odbiór przez innych, nie składa się tylko na to, co mam na sobie, ale też sposób zachowania, wysławiania się, dźwięk głosu, uśmiech, spojrzenie...  zamyślenie (zdarza się, tępawe zupełnie ;-) )
Chodząc do szkoły ubrana w granatowy mundurek byłam jak inni... ale mama bardzo dbała bym czuła się, nie tak za bardzo zunifikowana (bo unifikacja zabija kreatywność... mama tego nie powiedziała ;-) ), pewnie tego słowa nie znała, ale wiedziała :-) w czym rzecz).  A to okrągły biały kołnierzyk przy szyi, a to kwadratowy, a to bardziej wyłożony, a to z koroneczką szerszą, a to węższą... do mundurka przytwierdzony miałam.

Wszystko czyste, wyprasowane, perfekcyjnie dobrane... jeśli granatowa wstążeczka we włosach, to granatowy paseczek... zawsze dwie rzeczy przynajmniej musiały ze sobą korelować.
- Przywdziewamy ubrania, ubierać możemy choinkę, a buty też wkładamy, a nie ubieramy - do znudzenia powtarzała mama, a babcia jej wtórowała.
- Ładnie siedzimy, prosto chodzimy, estetycznie jemy, dużo czytamy... nie obrażamy się, słuchamy... dystans mamy do siebie, tolerancję dla innych i poczucie humoru nie opuszcza nas w najgorszej  nawet chwili (a zwłaszcza w tej najgorszej ;-)… na egzaminie nigdy nie oddajemy pustej kartki ;-) )

A po co? A na co, to było?
Po to, by łatwiej mi  w życiu szło...  By mimo biedy, z wyprostowanymi plecami, podniesioną głową, odważnym spojrzeniem kroczyć przed siebie.
A nic tak nie dodaje pewności siebie, jak eleganckie przyobleczenie i odpowiednie do ludzi nastawienie.
Przede wszystkim kobieta ( uwielbiam nią być :-) ) bez względu na stan... damą być powinna!
Te prawdy, żadne tam objawione, starałam się przekazać moim dzieciom... zwłaszcza córkom (choć niektóre dotyczą obojga płci).
I udało się! Bo nawet, jeśli ich w swoim życiu, do końca nie przestrzegają, to wiedzą, że:

- Dama nie przeklina i wulgaryzmów nie używa. Choć czasem nie sposób nie poprzeklinać, wulgaryzmem nie przeciąć jakiejś gadki. Dobrze wychowana kobieta wie, w którym momencie może sobie pozwolić na wyluzowanie, uwolnienie emocji by podkreślić znaczenie, rangę, dobitność danej wypowiedzi. Tylko po to, żeby być może ta konstatacja wyraźniej doszła do rozmówcy. Nigdy k... , ch.., czy inny tam,  nie ma prawa stosowany być jako przerywnik, przecinek, czy przymiotnik.
Oczywiście niewskazane jest by konwenanse nas ograniczały, powinniśmy być autentyczni w tym co czynimy. Ale co innego, w sposób wysublimowany, nonszalancki wręcz, melodyjny, krwisty z uśmiechem odpowiednio ustawionym...  powiedzieć: no k...a, jesteś nie do podrobienia!... A co innego: k...a zejdź mi z drogi, bo nie wytrzymam!
Inaczej brzmi k...a  przy wyrażaniu podziwu, inaczej przy zniecierpliwieniu, złości, zdenerwowaniu, rozczarowaniu czy jako przerywnik w zdaniu: no k....a przychodzę do sklepu, a tu k...a widzę Anię, a ta k...a? k...a ze Zdzichem siedzi, co to k...a pieniądze mi wisi i k...a mu chyba przyk... wię z tej k...wa okazji itd. itp.
Czasem jest tak, że: soczyste przekleństwo, wulgaryzm pieprzny głośno wyrażony, jest daleko lepszy niż strzelenie kielicha lub innej używki, od której może dama i niedama ;-) zostać uzależniona.
- Można się przecież nap.....lić i tak to niewiele pomoże, bo się przypadkowo można  wyp….lić. Z tego powodu up....lić;- i przez to spie...lić też coś można. Z kimś się pie…ić może być przyjemnie, albo zupełnie niepotrzebnie;-), gdyby z innej strony na sprawę spojrzeć.
 A z czymś nie pie…lić, lepiej by było.  Komuś podp...ić coś, albo jeszcze komuś wpie...lić na dobitkę - to samo zło. Kogoś opie…dolić, bo przelała się czara goryczy czy złości, też zdarzy się.  Wszystko po to, żeby nadać ekspresji, mocy swojej wypowiedzi, by dla drugiej strony ona była bardziej oczywista. Tylko po co? Tyle jest słów, które mogą wyrazić nasze uczucia.
Może lepiej wymownie milczeć niż cokolwiek powiedzieć. Mądrze myśleć niż głupio gadać!
Ja tak uważam.
Choć? Pod...lę teraz sama  siebie...

 … tak na marginesie ;-))) kręgosłup mnie nie boli, tylko nap...dala! I czasem trudno znaleźć mi bardziej adekwatne określenie, a milczeć się nie udaje. ;-) i wtedy nap...dalam o tych mękach tak strywializowanie.
- Elegancko i stosownie do sytuacji przyodziana dama zachowuje się niezwykle kulturalnie, a co za tym idzie... zna język polski (bo o Polkach tu piszę) i sprawnie się nim posługuje. Sprawnie tzn. ładnie, bez błędów językowych, które ranią uszy (mnie osobiście bardzo przeszkadzają) :
*  mówi o czymś w "cudzysłowie" nie w cudzysłowiu.
* i wie, że nie da się czegoś "wymyśleć", lecz wymyślić można całkiem dobrze.
* ogórek zgniły może się zdarzyć, ale zgnity może zaszkodzić.
* i takich bodźców, nie bodźcy, należy unikać.
* a światło włączamy, a nie włanczamy, choć dla poboru energii to nie ma znaczenia. ;-)
* przekonuję, przekonywuję wszystkich do pozytywnego myślenia, a nie przekonywywuję (takiego słowa po prostu nie ma).
* cofanie do tyłu, kontynuowanie dalej, uprzejme proszenie - też jest denerwujące. Zadaję sobie pytanie: jak można prosić nieuprzejmie, albo cofać do przodu? ;-)))
* stwierdzenie: półtorej roku już minęło zamiast półtora roku - to bezwzględnie rani moje uszy.
* fierany w oknach? Nie, lepiej rolety, jeśli nie wie się, że to błędne, bo w oknach firany, nie fierany są.
* szłem w wypowiedzi mężczyzny, zamiast szedłem, to drażni mnie ewidentnie i facet może więcej do mnie nie odzywać się.
* tort muszę kupić, nie torta, zawiązać but, nie buta... ale ogórka jem z apetytem.
* jeśli zgadzam się, że niektóre horrory mogą strasznie męczyć, a sąsiad strasznie denerwować, to zupa nie może być strasznie dobra, a inny sąsiad strasznie fajny. Coś pozytywnego nie może straszyć i jednocześnie cieszyć mnie.
* przynajmniej i bynajmniej, to są zupełnie nierównoważne słowa i nie można ich używać wymiennie, bo znaczą coś innego, i tym samym zmieniają rozumienie wypowiedzi:  - Przynajmniej raz w roku wyjadę nad morze. -  Bynajmniej nie zaskoczyłaś mnie tym wyznaniem.
* mam tę książkę, proszę tę panią, tę dziewczynę lubię itd... nie tą! - Proszę pani, która jest godzina? - zapytam. Nie: Proszę panią, która jest godzina?
* wszystko jest czyjeś: czyjeś buty, czyichś piosenek słuchamy. Czyje to jest, do kogo należy? Ale absolutnie nie: kogo to jest?
* lubiłam! nie lubiałam, czy lubiałem. Brrrrr…
* rozumiesz, no wiesz, powiedzieć ci coś (?),  po prostu, generalnie, wiesz, w ogóle to, prawda, doprawdy... dodatkowe, powtarzane słowa w jednej wypowiedzi. Jeśli  rozmówca upodoba sobie jeden z tych zwrotów i w co drugim zdaniu je używa, to? to idzie oszaleć ;-) Ma się ochotę powiedzieć: na temat, proszę na temat. :-)
* wypatrzyłam super ciuch, a nie wypatrzałam super ciuch i  dodatkowo poza  wypatrywaniem ;-) supercena to poprawne jest zapisanie, a nie super cena, choć tak samo brzmi. ;-) Ortografia wymaga łącznego pisania supercena, choć reklamodawcom wygodniej jest pisać osobno super, bo wtedy łatwiej pokazać, że coś jest wyjątkowe. ( Niewyjątkowo czepiam się. ;-) )
* tymi rękami, nie ręcami przed tym wszystkim osłaniam się i nie piszę, ani nie mówię wziąść tylko wziąć sprawy w swoje ręce.
* śmiać się można ha, ha , ha i cha, cha, cha, też jest dobrze. Chichotać zawsze przez ch i tak, i tak jednakowo brzmi, ale pisze się przez ch.  Teraz przypomina mi się pytanie młodszego syna  (w wieku szkolnym, podstawowym oczywiście):  mamuś, czy żaba przestanie być żabą jak się ją napisze prze rz? Wtedy zatkało mnie … na moment. Warto znać swój język, jego zawiłości, bo jego znajomość należy do ogólnej kultury człowieka, która jest składnikiem życia. Taki banał. Lubię niektóre banały.:-)

Mogłabym tak dłużej wymieniać, ale nie chcę zanudzać. Dbałość o jasność, formę wypowiedzi, też jest miernikiem naszej mądrości, dojrzałości, szacunku dla siebie i  naszych rozmówców, słuchaczy, interlokutorów.
Nie chcę stawiać się tutaj, przed Wami, jako jakiś wielki autorytet i osoba wszystkowiedząca. (Ani ze mnie Kopaliński, ani Miodek, ani Bralczyk, czy w innych dziedzinach mędrcy … nie pretenduję do zacnych ludzi … jedynie w tym zakresie, że m.in. też od nich czerpię wciąż wiedzę :-) )
Nie widzę nic złego w tym, że chcę się podzielić swoimi spostrzeżeniami, tym co ja wiem. Po tych przeżytych latach, mam poczucie, że potrafię upiękniać drobiazgami sobie świat.***
Dlaczego ktoś nie miałby uszczknąć z tego troszeńkę i nie popełniać swoich błędów, jeśli na cudzych poduczyć się może. ;-)

Od dzieciństwa, gdy tato czytał mi zamiast bajek "Lato leśnych ludzi",  uczył na pamięć "Pana Tadeusza", usypiał Orzeszkową, zaśmiewał z Zagłoby …   od tego momentu czułam, jak ważne jest  ładne wysławianie się, jak ciekawe, i piękne rzeczy w książkach wyczytać można.

Doczekać się nie mogłam, kiedy czytać zacznę sama i z tatą rozmawiać jak równy z równą... opowiadać o przeczytanych historiach, np. o powieści kryminalnej "Zły" Leopolda Tyrmanda, którą przeczytałam jednym tchem (i do dzisiaj tak z nią mam. ;-) )

To on, wyczulił mnie na wypowiadanie się z nienaganną dykcją, używanie odpowiedniej tonacji, być grzeczną dla wszystkich, ale też nie dać sobie wejść na głowę... nie podnosić na nikogo głosu, nie krzyczeć (chyba, że w przypadku trwogi) i nie "łykać" końcówek słów... Nauczył używać sarkazmu zamiast pistoletu, riposty w obronie, żonglowania przysłowiami i aforyzmami. Na punkcie ortografii, ładnego stawiania liter, dbałości w pisaniu np. listów... miał pewnego rodzaju fioła. :-)
To premiowało, w każdym czasie życia… procentuje do dzisiaj.
Chciał mnie nauczyć śpiewania... tu byłam oporna... gry na instrumentach... poddaję się... nie wytrwałam, choć bardzo chciałam. Tu poniósł klęskę, ja porażkę. ;-(  Ale ideałów nie ma.

Za to, mama i babcia, dbały o to co na zewnątrz... I były w tym perfekcyjne, obie. ;-)
Bo nie (wy)starczy (jak mawiał tato: starczy może być uwiąd ;-) ), mieć  na sobie idealnie dopasowane ciuchy... czyli tak jak ja lubię. ;-) Płateczek kwiateczka w bluzeczce, w tym samym kolorze - co paseczek w spodeneczkach. Kolczyk w tonacji bucika i torebki. Nie za dużo biżuterii. Jeśli wielkie kolczyki, to nic ponadto, oprócz zegareczka. Okucia srebrne przy torebce? To też srebrny zegarek. Złoto z uszu zwisające, to złota bransoletka, ale wtedy bez żadnego na szyi wisiorka. Jeden, góra dwa pierścionki na ręce, ale wtedy minimalistycznie dopasowana góra. Chyba, że taki dzień przychodzi, że mamy chęć wyglądać jak choinka bożonarodzeniowa.  :-)))) (Takie dni mnie nie dotyczą. :-) )
To co pod płaszczem, powinno korespondować z płaszczem... przynajmniej jednym elementem.
Suknia w zielone wzorki, niedopuszczalna z płaszczykiem w kratę fioletowo - żółtą. 

Bawię się modą, mieszam style, na ile to jednak współgra ze sobą; lubię dobierać poszczególne jej elementy (bawi mnie to)… kolorystyka wyraża mnie, danego dnia. Tak jak jej rozwiązania są spójne z tym, z tym co mam w głowie… czyli zamierzony ład lub perfekcyjnie dobrany miszmasz. Nic nie jest bezmyślne i zawsze czymś uzasadnione.  Dbam o szczegóły, które tworzą całość, zadowalającą mnie.
Na jak długo wystarczy mi inwencji i sił?
Nie wiem. To inny temat. Tak jak moda odrębnym jest zagadnieniem. W dzisiejszym rozważaniu chodzi mi bardziej o estetykę, nienaganność zewnętrzną, która ma się spinać z zewnętrzną jakością człowieka - kobiety - damy.

Przy czym nie zapominam, a nawet doskonale pamiętam, że to "nie ubiór zdobi człowieka", choć wiele o nim mówi, ale przede wszystkim to, co ów człowiek ma pod grzywką, albo pod łysym czołem. ;-)

*** Ten szyk przestawny, w formułowaniu myśli też nie jest nowoczesny i też daleki od okej. ;-) Tato przewraca się w grobie. Ale jeśli zacznę pisać, tak jak według wszelkich reguł powinnam... To czy będę to ja? Czy powinnam to zmieniać? Czy ma to wpływ na to, czy jestem damą czy nie...? Zastanowię się :-))

11:15:00

Sok z buraków... co mogę jeszcze zrobić?

Sok z buraków... co mogę jeszcze zrobić?


Co mogę jeszcze zrobić, gdy stara już jestem?

Takie przemyślenia mnie dopadły, gdy kroiłam buraki... buraki skądinąd zdrowe warzywo, źródło białka, cynku, polifenoli i innych takich, a przede wszystkim błonnika, a błonnik to wiadomo...  a jeszcze miażdżycy można zapobiec, anemii nie mieć, zawału serca nie doczekać ;-) tak szybko, albo wcale. Wszystko za sprawą buraka jednego, spożywanego najlepiej w postaci soku buraczanego.  Wprawdzie z jednym "burakiem" miałam kontakt małżeński i ten wcale nie zadziałał na mnie prozdrowotnie... ale to już przeszłość... teraz burakiem miałam nadzieję poprawić przemianę materii, oczyścić organizm z toksyn oraz zapomnieć o jedzeniu :-)

Tymczasem? Zapomniałam o czym to pisać miałam (?)

Nie, nie pisać... Chwilowo kroję buraczki na małe kawałeczki, żeby je wdusić do sokowiróweczki, patrząc znad deski na wschód słoneczka … i mając?
Mając przemyślenia: co mogę jeszcze zrobić, gdy stara już jestem?
Patrzę jak do szklaneczki soczek spływa wiśniową smużką, a do drugiej buraczane suche wióreczki... Jakie to smutne pomyślałam... soczek błyszczący, żywy, opryskuje w kolorze radosnym i plami... tym daje znać o sobie... i te pozbawione koloru resztki, którym żaden imbir, mięta, pietruszka zielona, tudzież bazylia... nie pomoże... Może sok z cytryny by je ożywił?
Ta teraźniejszość, ten bezpośredni odbiór rzeczywistości wybił mnie całkowicie z myślenia jakiegokolwiek.

Duszkiem wypiłam smakowity soczek, resztę przelałam do pojemniczka, szczątki buraczków  zgarnęłam, sokowiróweczkę (właściwie wyciskarkę ;-)) sprawnymi ruchami rączek rozkręciłam na części... umyłam... wszystko poczyściłam... i nie do kubełka pod zlewem kuchennym (co duże jak się okaże znaczenie miało)… lecz od razu, zaraz na zewnątrz, do wielkiego śmietnika resztki niezjadliwe buraczka wyrzuciłam... co by mieć porządek, bo porządek wokół, to porządek w głowie... jak babcia mówiła. Uff... jak się narobiłam. Ale z rytmu, tego powyżej ;-)… już wybiłam ;-)

Co mogę jeszcze zrobić?
- Zaakceptować teraźniejszość... nie skupiać się na przeszłości i uwolnić od wizji przyszłości i tę pozostawić już młodym pokoleniom.
*Rany, jak to poważnie brzmi...

- Żeby nie schodzić ze swojej drogi…  uwolnić swój umysł od rozpatrywania, co było, co się wydarzyło, dlaczego?.., a może?  itp. itd.  A jeśli pomyśleć o przeszłości, to tylko w takim aspekcie, że był w niej jakiś dobry moment i czerpać z niego satysfakcję.
*Tak, to może być...

- Koncentruję się na tym co mam, nie zadręczam, że czegoś mi brakuje. Opieram swoje życie na ludziach wokół mnie, a nie na dobrobycie.
*Tak, tak warto żyć...

- Nie jestem idealna i nie muszę być. A jak się komuś nie podobam może patrzyć w inną stronę. Moja specyficzność czy wręcz ekscentryczność jest moja... Nie muszę być jak inni... Mam być sobą. Jestem sobą. Wciąż jest we mnie mała dziewczynka, wciąż jestem Dorotką... mój wiek nie pozbawił mnie odczuwania, umiejętności kochania, wzruszania się... W głębi duszy ciągle mam tyle samo lat i potrafię znajdować frajdę we wszystkim co robię.
*Taka jestem, taka prawda...

- Nie pozwolę już nigdy by ktoś obniżył moje poczucie wartości, godności, bo znam słowo "nie" i często używam go. " Nie" to w moim przekonaniu całe zdanie... nie muszę tłumaczyć się.
*Tego się trzymam... godność osobista niezwykle ważna dla mnie jest...

- Nie obawiam się też okazywać swoich uczuć, mówić, że kogoś nadzwyczajnie lubię, kocham czy zejść ma z mojej drogi, bo ona i tak wyboista jest, i nie ma miejsca dla dodatkowych kamieni.
 *I to jest istotne w życiu...

- Jestem tym co myślę, czyli wolnością i odwagą. Odcinam od siebie dołujące myśli i staram się robić to co lubię, co kocham.
* Powtarzam się, ale powtarzanie dobrych emocji upaja mnie...

- Popełniam błędy w dalszym ciągu, ale nie ciągnę już ich za sobą... wyciągam wnioski... dzielę się z nimi. I tak w świat idzie nauka moja.
 *Mam nadzieję, że tak jest...

- Problemy, trudne chwile każdy ma, a stary człowiek jakby jeszcze więcej...  Ale to co się da to rozwiązać trzeba, a co przydarzyło złego przemilczeć po prostu.
 *Ja tak mam...

- Ten czas tak szybko biegnie, nie pozwalam więc by sobie tak umykał bezwzględnie i każdego dnia kombinuję jak zrobić coś małego, jednocześnie wielkiego, by ten dzień wyjątkowy był.
   *Czasem lepiej, czasem gorzej udaje mi się to...
.
- Nic nie jest dane raz i na zawsze. I to nie jest wyznacznikiem niczego. Zawsze może być inaczej. To inaczej może przynieść nieoczekiwanie całkiem znośny stan.
  *U mnie tak jest... nawet bardziej niż przyjemnie...

- Wykluczyłam ze swojego słownictwa słowo "potem". Nigdy nie ma dobrego momentu, odkładanie na "potem" okazuje się w rezultacie całkiem niefajne, nie takie jak było wyobrażane. Dlatego najlepiej biec zaraz, spontanicznie za wymyśloną myślą.
  *Taka prawda... czasem "potem" w ogóle nie ma...

- Wiele razy upadałam. Świat z tej perspektywy wygląda zupełnie inaczej. Te porażki ukształtowały mnie. I teraz nie tak łatwo byle czym w ziemię mnie wgnieść.
*Wręcz trudno...

- Wdzięczna jestem każdego dnia, że zawitało do mnie słonko lub deszczem powitał mnie dzień. I myślę wtedy o tych, którym nie dane było już w tym dniu zobaczyć jak słoneczny promyk jest piękny.
  *Ta wdzięczność trzyma mnie przy życiu i jeszcze pozwala niebywale radosną być...

- Jestem dumna z siebie i nie przepraszam za to, że żyję... mam swoją rolę na tym świecie (każdy jakąś ma). Tak chcieli rodzice i dlatego jestem;-)
  *Nic mnie tak nie cieszy i bawi jednocześnie jak bycie na tej ziemi...

Co mogę jeszcze zrobić?

- Mimo, że nie byłam w życiu wolna od strachu, dzisiaj czuję, że jestem silniejsza niż kiedyś ( to nie do końca określony czas...). Wiem, że nie jestem sama i zawsze mogę liczyć na pomoc.
  *Ta świadomość dodaje pewności, a tej nigdy nie za wiele...

- Choroba to proces... wychodzenie z niej jeszcze dłuższy ciąg, ale jestem przygotowana i zdeterminowana by przejść go...
   *Dla siebie i bliskich dbam o swoje zdrowie, bo z niego wynika mój stan umysłu.... a ten? Wiadomo... wszystko mieści się w naszej głowie :-)

Nie wiem, co było w mojej głowie, gdy wraz z resztkami buraczków, pełnych zdrowych smaczków... wyrzuciłam na śmietnik... najważniejszą część wyciskareczki … nóż obrotowy razem z osłonką … ;-))))
Co mogę jeszcze zrobić? Bo soczków już sobie nie zrobię! :-)))











09:16:00

Zapełnić puste gniazdo....

Zapełnić puste gniazdo....

Puste gniazdo, syndrom pustego gniazda...Ta sytuacja może dotknąć każdą z nas, która ma dzieci. To wtedy, gdy dziecko już dorosłe chce wyprowadzić się z domu i zacząć swój własny życia lot.
I wtedy to smutek, żal, poczucie pustki ogarnia mamę latorośli, która postanowiła na swój sposób, samodzielnie żyć. Bez ułatwień jakie daje rodzinny dom, bez otoczenia codzienną troską, bez kurateli, bez pytań z niej wynikających, bez...

Mnie to spotkało przeszło rok temu, gdy ostatnie z moich dzieci postanowiło usamodzielnić się... nie tylko wyprowadzić się, ale też związać z innym człowiekiem... i z nim zacząć budować nowe, swoje gniazdo.
Młoda jeszcze ta moja córka... ledwo zdała maturę i dostała się na studia... a tu znalazła szczęście w innym miejscu, przy innym człowieku...

W moim życiu to był ten moment, kiedy akurat spadło na mnie wiele innych trudnych spraw, które w tym osamotnieniu i początkowym niepogodzeniu z tą sytuacją... wydawały się jeszcze cięższe. Do tego moje ciało się zbuntowało i zaczęło boleć mnie całe, co ograniczało funkcjonowanie.
To z kolei nakręcało psychikę, która to wznosiła się, to upadała... huśtawka jest dobra dla dzieci, a nie dla starej kobiety, więc czułam, że zaczynam się po prostu sypać.
Poczułam się mało wartościowa, niepotrzebna i odrzucona. Moja wartość w moich oczach spadła do zera, a może jeszcze niżej :-)

Do tego troska, że moja najmłodsza córeczka rzucona w wir nauki, pracy, prowadzenia domu, pielęgnowania tak świeżego związku… będzie miała ciężko w odosobnieniu od rodzinnego domu... to mnie zabijało. Na moją kondycję psychofizyczną bardzo, bardzo źle wpływało.
Więź moja z córką poprzez to, że osiemnaście lat pokazywałam jej życie sama, bo mąż umarł, kiedy ta miała zaledwie przeszło dwa lata... ta więź  była (jest) szczególna.

Wszystko, dosłownie wszystko robiłyśmy wspólnie. O siebie razem walczyłyśmy. A tu nagle taka zmiana... nie jestem już codziennie mamusią... nie mam w domu dziecka... jest na końcu telefonu... a ja jestem stara i samotna, niepotrzebna nikomu.

Zmiany hormonalne już przeszły, ale podatność na różne zewnętrzne czynniki powodujące wręcz depresję... nasiliły się. Tak bardzo, bo dodatkowo byłam samotnym rodzicem  i po opuszczeniu domu przez córkę... on stał się zupełnie pusty.

Połowa energii z niego uciekła, a ta co pozostała to była już słaba.
Ciężkie wydarzenia, które miały w tym czasie miejsce  spotęgowały moje cierpienie.
Dopadł mnie syndrom pustego gniazda. I nie puszczał.
Choć dobrze wiedziałam, że prędzej czy później do tego dojdzie... jakość trudno było mi się z tym faktem pogodzić. A przecież ja sama, ukochana rodziców jedynaczka... skończyłam osiemnaście lat i zakomunikowałam im, że gdzie indziej jest mój świat. Zakochałam się i ciepłe gniazdo opuszczam by budować swoje, na swój i ukochanej osoby sposób.

Mama płakała choć tego nie pokazywała, ale ja widziałam... tato się nastroszył i jeszcze mniej mówił niż zwykle, a babcia? Babcia się cieszyła i mówiła, że skoro to jest moje szczęście, tak je widzę, to ona mnie wspiera i życzy wszystkiego, wszystkiego najlepszego. Ale i tak jakoś smutno się zrobiło. na szczęście rodzice mieli siebie i jeszcze ta babcia w zdrowiu obok nich żyła. A ja sama z moim wybrankiem nowe życie założyłam. Czas pokazał, że dobrze zrobiłam i to kolejne gniazdo całkiem fajne było... pełne dzieci, śmiechu, radości... a smutki i inne przykrości? Jak to w życiu też się zdarzały... wiadomo... życie  najbardziej kolorowe też potrafi boleć.
I teraz z tego gniazda wyfrunęła najmłodsza ukochana córeczka i to ranę zadało.
Tak bardzo, że zwykłe dolegliwości przeradzały się w ból bezlitosny i do tego przewlekły.

Ale minął rok. Mieszkamy osobno, ale słyszymy się kilka razy dziennie i widzimy też wiele razy w tygodniu. Rozmawiamy jak dawniej czy to osobiście, czy przez telefon czy internet, robimy wspólne wypady do miasta, na wycieczki. Uczestniczymy czynnie w swoim życiu. Alicji gniazdo jest jeszcze w budowie. Cieszę się, że mogę pomóc jej słowem, radą, czy jakąś bardziej czynną postawą w realizacji jej marzeń.
Nie troskam się już o nią, ani o jej związek z jej narzeczonym. Widzę, że jest szczęśliwa i to jest moim ukojeniem... widzę, że razem są szczęśliwi (planują w przyszłym roku ślub) i to jest moja radość.
Czuję, że mój uśmiech ma dla nich wielkie znaczenie. To jaka jestem, jak się zachowuję, jak odbieram świat, jak się ustawiam do niego odbija się w ich związku. Ode mnie też zależy czy ci młodzi będą zadowoleni.  A obcowanie ze mną nie będzie dla nich przykrym obowiązkiem tylko niewymuszoną przyjemnością.

Pozornie tylko wydawało mi się, że to już koniec mojego występu, mojej roli na tym świecie, że nie mając dziecka przy sobie staję się w szybszym tempie stara i już nie schodzę z tego świata tylko staczam się z prędkością światła. A to nieprawda!

Dzięki  Alicji zyskałam syna. Jej przyszły mąż jest dla mnie (a jestem specyficzna dość :))))) bardzo dobry, wyrozumiały i świetny kontakt mamy.
Jego troska jest wzruszająca i bardzo ujmująca. Czuję, że nie jest na pokaz tylko jak najbardziej naturalna. My się po prostu lubimy ;-))

 Ja? Ja zrobiłam sobie konfrontację z sobą... przemyślałam i poznajdowałam całe mnóstwo dobrych stron, które zapełniają moje "puste" gniazdo. W "cudzysłowie" puste, bo ono jest przepełnione wręcz.
Czym?

Tym czego już nie muszę, czego nie chcę, czego chcę, co mogę, lecz nie muszę... jestem jeszcze, więc mam prawo nie zgadzać się na coś, chcieć czegoś niezależnie od nikogo i czuć czego chcę nie obracając się wstecz tylko patrząc przed siebie. I nie wiem jaka długa będzie to droga, ale jest moja i nie ma takich przeszkód, których bym nie chciała pokonać by jak najdłużej nią iść.
Dlatego we wszystkich zmianach (teraz wiem) trzeba doszukiwać się jak najmocniej pozytywnych stron i czerpać z nich ile się da.

Myślenie o własnych potrzebach, spełnianie marzeń, wypełnianie własnego życia swoimi sprawami, a nie zamartwianie problemami innego gniazda, odnalezienie sensu życia w sobie, nadanie swojego kształtu nowej rzeczywistości, docenienie zwiększonej ilości wolnego czasu -  to wolność!

Pojawia się czasem deficyt czyjejś obecności, bliskości, ciepła, po prostu fizycznego odczuwania kogoś bliskiego... nawet bez słów, tylko z zapachem, spojrzeniem, wyciągniętą ręką z herbatą...
Ale świat nie znosi próżni, więc wszystko da się wypełnić. Ile się daje, tyle otrzymuje, więc każdy "osierocony" rodzic ma szansę na swoje spełnienie w życiu... niekoniecznie w oparciu o swoje dzieci.
Gdy moja najmłodsza córka wybiła się na samodzielność musiałam nauczyć się być ze sobą sama, dla siebie, polubić tę zmienioną sytuację.

Potrafię już cieszyć się przestrzenią, którą ja tylko zapełniam i moje zainteresowania, zajęcia, dbanie o siebie i pielęgnowanie związków mi przyjaznych oraz korzystanie z życia... bo przecież nic mnie już nie ogranicza... wszystko mogę... nic nie muszę.

Tak ostatnio czułam się gdy byłam małą dziewczynką, a rodzice zapewniali mi wszystko. Teraz też  tak jest... intelektualna beztroska....aaaaaa… słyszę wiatr.... już mój nastrój nie sięga ziemi, lecz dotyka nieba... życie ma sens. Dojrzałam, uświadomiłam sobie, że sensem nadrzędnym nie musi być rodzicielstwo do siedemdziesiątki mojej córki. 

Odkąd  byłam dorosła to wiedziałam, że kontrolowanie i niepozwalanie dzieciom na własny byt,  jest nie tylko nieetyczne, lecz zabójcze dla dobrych relacji między rodzicami, a dziećmi... i obie strony może doprowadzić do frustracji (może ta świadomość ułatwiła mi pogodzenie się z moją pustką po wyprowadzce córki).

Dzieci nie przychodzą na świat dla nas, tylko dla siebie (odkąd przychodzą na świat, warto o tym pamiętać ;-))… Zaborczość rodzicielska wobec nich... powoduje tylko jedno - tracimy je. A my sami zostajemy splątani tą pępowiną, która, już nie łączy nas, tylko dzieli z dziećmi. A nas? Nas dusi...  Tak zgorzkniali możemy doprowadzić do tego, że zagości w naszym pustym gnieździe zupełnie nie chciany gość - depresja.
Dlatego właśnie musimy walczyć z syndromem pustego gniazda - dla dobra siebie i naszych kochanych bliskich.





Copyright © Stara Kobieta... i ja , Blogger