28 października, 302 dzień roku, imieniny obchodzi Tadeusz i Szymon. W jakimś starym kalendarzu przeczytałam, że jest to też dzień odpoczynku dla zszarganych nerwów.
Za trzy dni 1 listopada... święto Wszystkich Świętych, a następnego dnia dzień zaduszny... dzień modlitw za wszystkich zmarłych.
Jako mała dziewczynka (Stara Kobieta też była mała, choć trudno sobie to wyobrazić) uwielbiała te dni. W domu pachniało Ceresem albo Omą (takie tłuszcze smalco-podobne), w których mama z babcią piekły pączki, a mała Dorotka, co wcześniej nazywana była Danusią (
patrz post) kroiła powidła, co babcia wcześniej wysmażyła ze śliwek węgierek, tak mocno, że twarde były jak mówił tatko.... jak diabeł. Dopytywała skąd tatuś wie, że diabeł jest twardy i jak bardzo, ale po jego spojrzeniu twardym wolała kroić powidełka nożykiem danym przez babcię Marynię, obywszy się bez tej wiedzy.
Te pączki były po to, żeby poczęstować gości, którzy przyjeżdżali każdego roku w ten dzień na cmentarz, a po odwiedzinach u zmarłych zbierali się u rodziców wyżej wymienionej. Danusio-Dorotka uwielbiała gości. Tato pozwolił jej nawet pokręcić czerwoną rączką od drewnianego młynka i pomielić kawę, która była do pączków. To było wyróżnienie. Nikt inny młynka, poza tatą oczywiście, nie mógł w domu dotykać.
Na kolację były parówki, co skórka im pękała i soczek pryskał, i sałatka z włoszczyzny, z rosołku, który wcześniej był zjedzony oczywiście z makaronem, co babcia go sama robiła. Gotowego z paczki tata jeść nie chciał. Babcia Marynia, guru całej rodziny, do zięcia słabość miała i makaron wyrabiała. Mama, czasem jak było go więcej to go suszyła i potem udawała, że sama zrobiła. Niby z własnej woli ... phi...phi.... D. D. wiedziała, ale nie kablowała (do czasu... phi...phi)
Tydzień wcześniej tatuś robił druciane rusztowania, oplatał gałązkami i mchem, a mama przyozdabiała kwiatami, takimi wcześniej ususzonymi, albo z grubego papieru kolorowanego wycinanymi. Były przepiękne.
Nawet światełka tatuś robił sam. Takie to były czasy i taki tatuś był.
Groby były trzy. W jednym mama tatusia, którą podobnie jak dziadziusia ledwo pamiętała, a w trzecim dziadziuś od tej babci, do której jej mamusia mówiła... niech mama przestanie mu tak nadskakiwać. To się tyczyło taty D.D. Ta wielokrotnie podpatrywała, ale nigdy nie widziała, żeby babcia przy tacie wyskakiwała.
Na cmentarzu było kolorowo. Jak się było grzeczną dziewczynką to można było samej zapalić białe świeczki stojące w sprężynkach i te lampki zrobione przez tatusia.
Cioć, wujków, kuzynek, kuzynów i jeszcze innych osób było bez liku. Część z nich, to było pewne, że przyjdą do domu D.D., która przeszczęśliwa, czekała tylko na tą chwilę.
Przyszedł wuj Zdzichu (sam o sobie mówił, że jest "entelektualysta"), brat mamy, co żonę miał bardzo modną. Na tańce często chodzili i Hanię z Małgosią (jedna włosy czarne jak węgiel, druga jasne i złote jak pszenica ... nic nie sugeruję broń Boże) na ten czas do domu D.D. przyprowadzali.
Był drugi brat mamy, Tadek, niewiele mówiący, bardzo spokojny. Kłóciło się to z temperamentem jego żony, o kwiatowym imieniu Róża, która wolała fajfy (tu sprawdź w encyklopedii) od uprawiania ogródka, na który to rowerem wujek zasuwał codziennie po pracy.
Siostry taty nigdy nie było, bo mieli z tatą rzekomo odmienne poglądy (o co chodziło, to całkiem inna historia).
Była ciocia Marta, chrzestna D.D, najmłodsza siostra babci (z drugiego małżeństwa ich mamy), w którą się ponoć D.D. wdała, bo bez przerwy się śmiała. Ciocia Renia, co mieszkała po drugiej stronie ulicy, żona brata (skądinąd dentysty) męża tej jedynej, żyjącej babci D. D. Po ludzku mówiąc szwagierka babcina.
To ona z córkami, aż czterema była, bo bardzo z wujkiem Czesiem chcieli mieć syna, więc prób podejmowali wiele, ale coś im nie wychodziło. Za to wuj Czesiu raz wyszedł i zapomniał wrócić. I tak już zostało. Ciocia później mówiła, że to amnezja była. W jednej wszakże sprawie amnezji nie miał, bo potem z inną już ciocią dwóch synów miał. Właśnie z tego tego wyjścia ostatniego. Bardzo się postarał i za jedną chwilą przyjemności, którą miał, to zrobił tak, że od razu dwóch miał. Potem miał przerą....30 lat.
Był Sławek, syn od cioci Róży wiecznie schowany za swą mamę i młodszy jego braciszek Remigiuszek, co pod stołem coś kombinował (na ucho tylko powiem, że mały zwyczajny podglądacz był).
I ta cała gromada wielka, jadła i piła, wspominała , a czasem i Lacrimę* (takie wino) popijała. A D.D tylko na to czekała, bo opowieści było bez liku, śmiechów i złości ... jak ciocia Ania (ta od wujka Zdzicha) co w sądzie pracowała, z ciocią Różą w nieprzyjemne tematy (spadkowe) się wdawała.
Na to tata nie czerpiący przyjemności z picia alkoholu (a jeszcze bardziej z kłócących się bab, jak je później, po ich wyjściu nazywał) wznosił kieliszek z toastem... no to na zdrowie, bo tak młodo się już nie spotkamy, a będzie las ... nie będzie nas i takie tam inne, żeby mamine bratowe nie wyłupały sobie oczu. Przy czym ciotka Anna miała większe szanse ze swoimi długimi opiłowanymi w szpic czerwonymi pazurami, które bardzo D.D. się bardzo podobały. W przeciwności do jej tatusia, który Stefce, swej żonie bardzo zabraniał takich nieskromności, jakie przedstawiały ciocine paznokcie.
Długo by opowiadać... dzisiaj D.D. nie jest już małą dziewczynką. To Stara Kobieta.
Od tego czasu minęło lat 50 z małym hakiem.
28 lat minęło jak umarł tato, żołnierz AK, pseudonim Ryś, więzień obozu rosyjskiego,rozkochany w swojej jedynaczce, a potem w pierwszym wnuku, z wzajemnością niebotyczną. Miał 64 lata.
W tym samym roku 1988, tylko trzy miesiące wcześniej zmarła w wieku 83 lat ciocia Marynia, moja babcia, żona bohatera wojennego, która kochała mnie i moje dzieci nad życie. To kim jestem teraz, w dużej mierze zawdzięczam Jej. Teraz, dopiero teraz to wiem.
Nie ma już eleganckiej cioci Ani, ani lubiącego jeździć na rowerze wujka Tadzia. Wesoła ciocia Marta (zm. w wieku 94 lat) przeżyła moją mamę o 11 lat mimo, że ta od niej o 15 lat młodsza była. Ciocia Róża ma lat 82, dalej kwitnie i opiekuje się swoim 57 – letnim Sławusiem, a młodszy 47 letni Remik wyjechał gdzieś za kolejną kobietą.
Nie ma już cioci Reni, ani jej męża Czesia, co pełen determinacji był by syna mieć, ani dwóch ich córek...ani i lista mogił jest długa.
1 listopada 1998 roku moja mama już nie piekła pączków. Cztery miesiące wcześniej poszła do taty, babci, braci, szwagierki, do .... i wymieniać by długo.
Miałam 41 lat i chciałam ją jeszcze mieć, potrzebowałam jej. Chciałam pobyć jeszcze dzieckiem.
Na początku czerwca następnego roku urodziłam córkę.
Taka wymiana.
02.02.2002 o godz. 22.20 zmarł mój mąż.
W radiu od rana mówili, że to będzie wyjątkowy dzień.
Był.
Nie znoszę pączków, ani słodkich win, ani tego dnia gdy wszyscy szturmem ruszają na cmentarz, bo nienawidzę tej świadomości, że Oni tam leżą.
Wolę myśleć, że te sezamki, które jem właśnie, tato kupił będąc w delegacji w Warszawie, a mama zadzwoni, tylko znowu zgubiła kartkę z telefonem. Ale przecież musiała tu być, bo kto owiązał słoiczki z przyprawami kolorowymi wstążkami?
Moje dzieci mają już swoje dzieci, najmłodsza córka ma 17 lat, a ja każdego dnia jej opowiadam o ludziach, których choć nie widziała, to dobrze zna, bo jej mówię o nich każdego dnia. Oni wciąż z nami są... tylko tata na rybach, abo w garażu naprawia tego grata (takim mianem określała mama nówkę Syrenkę, full- wypas), mama na plotkach u cioci Zosi, mój mąż u swoich rodziców, bo bratu miał coś pomóc, ciocia Marta znowu na pielgrzymce... a babcia ... babcia śpi przed telewizorem.
Mhm.... u mamy, bo ja nie mam telewizora.
Oni żyją, w mojej pamięci, sercu i umyśle każdego dnia, choć fizycznie ich nie ma. Codziennie palę światełko. W domu, jaki i gdzie by nie był mam mnóstwo kwiatów, bo mama też w domu wiele ich miała, i nawet z nimi rozmawiała.