19:55:00

Puśćmy wodze wyobraźni...

Puśćmy wodze wyobraźni...


Czym jest wyobraźnia i do czego nam służy? A może przeszkadza wręcz? Zamiast dodawać szczęścia i otuchy, wzmacniać kreatywność naszych działań, to wzmaga, potęguje nasze lęki i nadziei pozbawia? Jaki ma wpływ na nasze życie? Podnosi je, czy rujnuje?

Sposób pojmowania wyobraźni na przestrzeni lat ulegał zmianie - w starożytności była obiektem niekiedy przeciwstawnych sobie interpretacji. Wyobraźnia najczęściej była ujmowana jako odrębna władza - łączona ze zmysłami lub niższymi funkcjami pamięci i intelektu. Przez wielu była pojmowana jako pośrednik między ciałem a duszą, zmysłami a umysłem. Ze względu na ten status Arystoteles uważał, że obok prawdziwych wyobrażeń istnieją również fałszywe. Arystoteles analizował również sytuację, w której wyobrażenia pojawiają się niezależnie od przedmiotów. Przekonywał, że konkretne obrazy mogą trwać w nas nawet w momencie, gdy nie mamy dostępu do przedmiotu wcześniej spostrzeżonego. Teoretycy wyobraźni przekonywali, że wyobrażenia mogą powstawać bez udziału postrzeżeń na skutek rodzenia się w duszy ludzkiej (na przykład podczas snu lub choroby) dzięki jej umiejętnościom intelektualnym. Zakładano, że wyobrażenia może tworzyć sama dusza, ale mogą być też one jej dostarczane w sposób nadprzyrodzony. Platon w swoich dziełach uznawał twórczość za siłę, która powoduje, że powstają rzeczy wcześniej nieistniejące. W "Sofiście" dał wyraz swoim poglądom dotyczącym tego, że Demiurg powołał do istnienia świat, którego obrazy są dla człowieka (za pozwoleniem Demiurga) widoczne snach, wizjach, natchnieniu i ekstazach.

Z kolei średniowieczni myśliciele również pojmowali wyobraźnię jako odrębną władzę duszy. Doszło jednak między nimi do podział na tych, którzy skłaniali się ku przekonaniu o zmysłowym i receptywnym charakterze wyobrażeń oraz na tych, którzy uznawali, że wyobrażenia mają swe źródło w Boskim działaniu, jego iluminacji. Ludzi żyjących w średniowieczu głęboko zajmowała kwestia wyobrażeń dotyczących świata realnego i nadzmysłowego. Obawa tudzież obietnica przyszłości determinowała (i determinuje do dzisiaj) ich życie. To właśnie za sprawą wyobraźni starali się pojąć to co było dla nich niepoznawalne, a więc między innymi tajemnice Boga i świata przez niego stworzonego, a także sens ludzkiej egzystencji. Pragnienie tkwiące w ludziach, aby pozyskać informacje dotyczące przyszłości (zarówno tych negatywnych jak i pozytywnych jej aspektów) towarzyszyła chrześcijanom od pierwszych lat rozwoju ich doktryny. Raj, perspektywa uzyskania Królestwa Wiecznego, niesłabnącej radości w niebie, udział w chwale Boga i obcowanie ze świętymi były wątkami prawdopodobnie silnie akcentowanymi podczas średniowiecznych kazań. Zrównoważenie w temacie mówienia o obiecanej nagrodzie za godne życie i widmie groźnej kary za złe życie pobudzało wyobraźnię wiernych. Inspirowana przez pogańskie mity i Pismo Święte wyobraźni tworzyła dalsze spekulacje. 

Można jeszcze rozpatrywać warianty wyobraźni w XV wieku, które powstały za sprawą Alberta Wielkiego czy dzieł Tomasza z Akwinu czyli zakładanie odrębności fantazji i wyobraźni.
Ale wtedy ten artykuł byłby nie do zniesienia długi ;-) Dlatego podsumuję ten i tak długi wywód, moim sobie tylko subiektywnym jak najbardziej subiektywnym odczuciem: bez wyobraźni życie byłoby nudne, szare, bezbarwne, a czasem nawet niebezpieczne. To dzięki wyobraźni możemy tworzyć nowe rzeczy, czasem jest ona ważniejsza niż wiedza, bo wprowadza nas na nowe ścieżki. Ale też intensywnie nakręcona u człowieka wrażliwego... źle wytłumaczona może zranić i doprowadzić do depresji. Najprzyjemniejszą jej stroną jest to, że może być siłą napędową, a na pewno warunkiem koniecznym do podjęcia jakiejkolwiek działalności twórczej.

Nasz los, nasze życie to w dużej mierze wyraz naszych myśli i wyobraźni. Dlatego warto wyobrażać sobie tylko dobre i piękne rzeczy.
Ktoś z wyobraźnią może przeżyć wielkie rzeczy nie wychodząc z domu. Przy bogatym takim wnętrzu więcej  on zobaczy niż ten kto odbył najdłuższą egzotyczną podróż. I to mu zupełnie wystarczy.
To dzięki wyobraźni jesteśmy ostrożni, boimy się i tym samym przed niebezpieczeństwem chronimy. Dzięki wyobraźni zamiast szpetni możemy być piękni... zamienić zło w dobro. To wyobraźnia czyni z nas ludzi, albo wolnych, albo zamkniętych w sobie.

Ciągle wyobrażam sobie różne rzeczy... czasem ta wyobraźnia doprowadza mnie do rozkoszy, a czasem gdy nad nią nie zapanuję, to w rozterki mnie wciąga i niepotrzebnie się denerwuję.
 Z tego jak najszybciej wychodzę, bo wdzięczna życiu, że je mam... wolę wyobrażać sobie bułkę z szynką niż suchą całkiem. Cieszę się, że taką wyobraźnię mam... pozytywnie nakręconą.

Mam świadomość, że moja wyobraźnia jest bardzo duża, bardzo rozwinięta i przez to sny też mam niezwykle pokręcone. Co niekoniecznie zawsze dobrze na mnie wpływa. (Ale nic nie jest idealne) Ale dzięki temu moja pomysłowość, kreatywność, moja artystyczna dusza się rozwija, a serce po prostu śpiewa. Moja wyobraźnia powoduje, że rzeczywistość przybiera kolory jakie chcę... ona inspiruje mnie do spontanicznych działań, albo wycisza... zależy w jakim kierunku ją skieruję.
Dzięki wyobraźni mogę podróżować nie ruszając się z domu, a także być kim chcę i kochać z kim chcę ;-) Moja wyobraźnia inspiruje mnie tak bardzo, że czuję się jakbym była najbogatszą osobą na świecie... jest moim motorem napędowym. Bez niej czułabym się słaba i biedna. Ona jest moim największym atutem i nie wiem co by stać się musiało, żebym mogła z niej zrezygnować (?)
Tam moja wyobraźnia nie chce sięgać i nie będzie.

Nieznane jest też mi uczucie zazdrości, które tak bardzo wyobraźnię nakręca... w te rewiry też nie wchodzę :-) Taki brak wyobraźni w tym zakresie chroni mnie przed bólem i pozwala swobodnie żyć. Wyobraźni nie można dotknąć, ani kupić w sklepie... ją się ma albo nie.
Życie to sztuka... im więcej tchniemy w nie wyobraźni tym lepszym może okazać się dziełem. Więc nie bójmy się jej! Gdy jest bardzo źle zawsze możemy do niej uciec :-)))




















12:20:00

Historia prawdziwa... o miłości*

Historia prawdziwa... o miłości*

To prawdziwa historia o wielkiej miłości. Miłości nieudawanej, zaślepionej i ogłuszonej. Która nie powinna mieć miejsca. A jednak wydarzyła się choć patrząc z punktu kościoła... była grzeszna. 
Ale nie o etyce, moralności, czy o wartościach to będzie historia. Lecz o fascynacji, która zmieniła rzeczywistość wielu ludzi. I nie o ocenianie, o krytykę też nie chodzi... lecz o prawdę, która niezwykle ważna jest by... By? Każdy niech sobie sam wytłumaczy.

Ona po trzydziestce, on w tym samym wieku. Pracowali razem. Ona była szefową. Szukała dobrego księgowego, bo jej firma się rozwijała i przydałby się ktoś z szerokim horyzontem myślowym. Nie tylko umiejący liczyć, ale też w odpowiednią stronę. Jej zaufany prawnik, prześmieszny Krzyś polecił przystojnego (jak na tamte  czasy XX wieku ;-)) finansistę ;-) o staromodnym imieniu Teodor.
Wprawdzie Teodor według zeznań Krzysia przekręcił już jedną firmę, która produkowała cegły, ale to chyba była jednak głównie wina jej szefa, który nie miał tego horyzontu spojrzenia ;-)

Mijały lata firma robiła się coraz większa, nawet zmieniła miejsce na większe i obszerniejsze, bo zleceń mnóstwo było.
Coraz więcej pracowników, trudniejszych w realizacji zleceń i to takich rangi krajowej... poza lokalnymi, blisko siedziby umiejscowionymi.
Też pieniądz szeroko płynął. Szefowa skąpa nie była. Wychodziła z założenia, że to oni, jej kadra zarabiają dla niej pieniądze i to im się należy jak najwięcej. Bez nich nie dałaby rady.
Teodor ładnie wszystko spinał, nic złego się nie działo. Atmosfera przesympatyczna, bez żadnej przesady ;-)
Niestety cierpiało na tym życie małżeńskie, rodzinne szefowej. Taka firma wymagała poświęcenia dużej ilości czasu, większej niż w innej jednostce pracy.

Mąż szefowej był to niestety bardzo zazdrosny człowiek i nie mógł się pogodzić z tym, że jego dużo młodsza żona obraca się głównie w środowisku mężczyzn (bo wtedy mężczyźni głównie w firmach dowodzili) i bryluje na salonach. Jako, że niebrzydka to kobieta, jeszcze z tzw. gadaniem odpowiednim i urokiem osobistym, to się mężczyznom podobała i szybko zlecenia załatwiała... takie, o jakich firmy konkurencyjne tylko pomarzyć sobie mogły.

Ale w domu było coraz gorzej, porozumienie uleciało, a pieniądze to nie wszystko... jak się okazało.
Mężczyźni mniej lub bardziej jej się podobali, flirtować lubiła bardzo, ale męża nigdy nie zdradziła. Choć o tę zdradę podejrzewana była bez przerwy.

Każdego dnia miała wypominane, że pewnie dlatego tak późno z pracy wróciła, bo się na bank z kimś gziła (okropne słowo, ale takie często słyszane przez nią było).
Już nawet nie zaprzeczała.  Swoje robiła. Domem zajmowała i pracowała.
W firmie z dnia na dzień było więcej pracy, nawet soboty nie były wolne.

W jedną taką sobotę przyszła do pracy wcześnie. Przyszła, choć akurat dzisiaj nikt nie pracował.
Umówiła się z Teodorem, żeby opracować strategię dalszych działań firmy. Jakoś w tygodniu brakowało czasu. Teodor pracował też w innych przedsiębiorstwach. Ciężko mu było to wszystko ogarnąć w ciągu pięciu dni.
Przez te lata zdążyli się zaprzyjaźnić, trochę ze sobą rozmawiali. Teodor znany był z tego, że żadnej kobiecie jak to się mówi nie przepuści, a nawet wężowi płci żeńskiej gdyby mu się dał utrzymać i z dłoni nie wyślizgnął.

Co do szefowej miał lekki dystans (i nawet się rumienił). Często podkreślał, że woli seksowne blondynki od zimnych czarnowłosych kobiet. A żona akurat była wysoka, czarnowłosa, o długich stopach obutych w męskie sandały, obleczona długimi kiecami... w szerokich okularach zasłaniających twarz.  Opowiadał, że jest zimna, nie daje mu ciepła odpowiedniego i seks uprawia z nią niezwykle rzadko.
Według Teodora łączyły ich tylko dzieci i budowa domu, choć co niedziela za rączkę chodzą z dziećmi do kościoła. 
Szefowa mówiła o zazdrości męża, który ją bardzo ogranicza i swoją obsesją zatruwa atmosferę w domu.
Tego sobotniego poranka gdy oboje tkwili w emocjonalnym dołku, jeszcze bardziej się wobec siebie otworzyli.
Szczera rozmowa bardzo zbliżyła ich do siebie. I to był ten moment jedyny w swoim rodzaju, że dołujące zwierzenia nabrały ognistego temperamentu...  Najpierw pierwszy niezdarny pocałunek, a potem  daleko więcej!!!
Gdy wróciła do domu i spotkała się (jak zwykle) z wyrzutami ze strony męża... była nadzwyczaj spokojna... już wiedziała, że słusznie jest upominana... i nie czuła przykrości, ani żalu. Wreszcie czuła, że słusznie jest rugana... zresztą myślami była daleko... Namiętność ją w środku paliła.
- Tak, tak zdradziłam cię, zadowolony (?) - powiedziała prawdę lekko ironizując.
Ale mąż o dziwo, wcale w nią nie uwierzył.
Jakież to pogmatwane.  

Przedtem czuła żal, że ją obwinia... teraz słusznie to czynił. Teraz wiedziała jak to jest zdradzić. Miała jakąś dziwną, żenującą satysfakcję... daleką od zadowolenia. Tak daleką jak jej myśli, daleko już teraz krążące, kimś innym się zajmujące.
Przykre, że ją do tego doprowadził. Że to małżeństwo nie było już prawdziwe. Że mąż zupełnie jej nie ufał... choć nie miał podstaw. Teraz podstawy już były, ale one szefową zmieniły.
Romans przerodził się w gorące uczucie. Ale tylko z jej strony.
Dla Teodora była przyjemnym uzupełnieniem jego nudnego życia. 
We firmie wszyscy szybko zorientowali się, jak sytuacja między Teodorem, a szefową rozwija się.
Ostrzegali, mówili, że wykorzystuje ją i to skończy się źle.
Mąż już też wiedział, choć dowodów nie miał. A Teodor życie sobie uprzyjemniał, dom z kasy po części szefowej budował, na wyjazdy zagraniczne jeździł... od czasu do czasu seks z nią uprawiał... bo uczucia, uczucia z jego strony nie było.
Ona to czuła i tak nie chciała. Za to on bezwzględnie miał te uczucia daleko w tyle... i to nie od czasu do czasu...

Lecz trwał ten związek ciał bez porozumienia już dusz... Trwał i niszczył szefową. Teodor tym się nie przejmował. Nie zauważał, nie chciał widzieć?  Nie! Zwyczajnie był zimny drań.
Lepiej mieć w końcu jedną zaufaną (poza żoną oczywiście) kochankę niż tracić czas na zdobywanie innych. Tym bardziej, że hajs tu był jeszcze w zasięgu ręki, więc wymarzony stan ;-)
Aż od tych igraszek na świat miał przybyć nowy człowiek.
I tu komplikacja się wdała wcale niemała.
- Czujesz potrzebę mieć jeszcze jedno dziecko? - zapytał
- Nie, nie bardzo... ale to dziecko twoje - odpowiedziała
- Radzę usuń je... albo z nami koniec.
- Usuń? Wymaż gumką myszką, wciśnij backspace?

Głupio zakochana, niemyśląca realnie... zrobiła to. Za własną utratę szacunku do siebie, za własne pieniądze, za utratę zdrowia i wyrzuty sumienia ciężkie jak granitowe kamienie.
Nie chciała go stracić. Zrobiła to.
Za to praca z rąk jej się zaczęła wymykać, pieniędzy zaczęło brakować.
W ukryciu zaczęła popijać (i nie była to z mikroelementami woda). Dużo czasu minęło, gdy wyszło to na  jaw.
Ale miała co chciała. Teodor codziennie przyjeżdżał i ją "dopieszczał''. A ona dla niego wszystko by zrobiła. I co z tego, że w jej domu nie było jak być powinno.
Udawała, robiła dobrą minę do tej pokręconej gry. Kochała i nic więcej się nie liczyło.

Gdy on z tą żoną "zimną" na wakacje wyjeżdżał, to ona do jego domu mu okna wybierała i opłacała.
Ona nie wyjeżdżała... Tęskniła, popłakiwała. Robiła dobrą minę do tej kłamliwej, bez zasad gry.
Aż?
Aż znowu była w ciąży!
Nie! Więcej tego nie zrobi. Nie usunie z życia, w takiej miłości (choć jednostronnej) poczętego szczęścia.
Powiedziała mu. 
- Rób jak chcesz - obojętność Teodora zmroziła ją.
W domu, zawiadomiła męża, że jest w ciąży. Był zdziwiony... w końcu rzadko, nawet bardzo rzadko ze sobą ostatnio tak blisko byli by z tego miało narodzić się dziecko.
Domyślił się. Czuła to. I było jej z tym źle.
Mąż jak Teodor nie chciał  dziecka, ale powiedziała, że nie... nie pozwoli by je zabić.
Z czasem mąż pogodził się z tą nową sytuacją, kolejnym dzieckiem. Kupił piękne nosidełko by mogła je do pracy zabierać, gdy już na świecie będzie. I jeszcze biały taki malusi śpioszek w groszki malutkie, niebieskie.
Teodor najpierw pełen strachu, później obojętny. Jedyne co go interesowało, to to, żeby jego żona i dzieci się nie dowiedziały.
Miał jej słowo... dołożyła do okien i innych profitów;-)
Szefowa nigdy słowem nie wspomniała o jego ojcostwie, bo nie chciała drugiej rodziny ranić. Dosyć już jej była poturbowana. Nie chciała nikogo już krzywdzić, sama była skrzywdzona, ale w środku rosło w niej mała dziewczynka.
Nawet nie pragnęła, żeby Teodor ją uznał, ale żeby kochał i zadbał gdy będzie potrzeba. A najlepiej tak bezinteresownie, bez potrzeby... tylko dlatego, że jest jego córką. I nic tego nie zmieni.
Na drugie imię nadała jej odmianę żeńską drugiego imienia Teodora.
Córeczce, jeszcze bardzo malutkiej powiedziała jak to się stało, że zagościła pod tym niebem, na tej ziemi i jaka jest różnica między tatą, a tatą. Co oznacza tato od nazwiska, a co ten biologiczny, co krew jego po części w niej płynie.  To skomplikowane tłumaczenie było. Ale dziewczątko w mig zajarzyło.  Niełatwe było to zadanie. W kłamstwie trudno żyć.
Szefowa nie chciała, by córka od innych (przypadkiem) prawdy się dowiedziała... prawdy skażonej ludzkim niezrozumieniem, a być może potępieniem.
Przez tę miłość straciła bliskość w rodzinie, pracę, majątek... któregoś mroźnego dnia umarł mąż... dzieci założyły swoje rodziny. Ona wciąż jeszcze "pocieszała" się alkoholem.
Ale była jej ukochana córeczka i dla niej postanowiła zacząć wszystko od początku. A przede wszystkim pokazać córeczce jak godnie żyć.
Teodor (chyba ze strachu) utrzymywał z nią jakiś tam kontakt... widział jak jego córka się rozwija... jaka cudowna z niej dziewczyna.
W jakiej trudnej sytuacji obie były ... jak samotne w chwilach gdy u córki wykryto chorobę krwi, a jej mama zaczęła również zdrowotnie niedomagać - Teodor to widział.
I?  I nic!
On miał i ma swoje życie... w nim nie ma miejsce choćby na czułość wobec córki. O pomocy w ogóle nie ma mowy.
W końcu ma matkę, a z niej to twarda babka i zawsze spada na cztery łapy. 
W jej okrągłe urodziny Szefowa wrzuciła go do telefonicznego spamu. O wiele za późno to zrobiła. 
Jej córcia od dawna mówiła, żeby to uczyniła. Choć to o wiele za mało, taki wrzut do spamu.
- Mamuś, to tylko dawca spermy... a w ogóle to obcy człowiek, którego nic nie obchodzę.
Zostawmy go, niech żyje sam z sobą. Ciężkie jest życie hipokryty;-) On do niczego niepotrzebny jest nam.
Mój tato, ten od śpioszka (który mam zachowany) i słodkiej gruszki, którą pamiętam jak mi podawał...to był prawdziwy tatuś. I choć on nie żyje, to w mej pamięci jest mniej nieżywy niż tu ten Teodor jeszcze po świecie chadzający. Zresztą co to za imię(?);-)
- Dzięki, że go kochałaś... dlatego jestem na świecie... 

Miłość*  Tę historię prosto z ust szefowej usłyszałam, teraz po dekadach jakie minęły od czasu kiedy tak ją ta miłość opętała, że ona całe swoje życie jej podporządkowała. Czy żałuje dzisiaj z perspektywy czasu, który minął, że przez to tak trudne jej losy były?
 Nie! Widocznie tak musiało być.
Nim zdążyłam odnieść się do tego co powiedziała... przy kawiarnianym stoliku już jej nie było.




Copyright © Stara Kobieta... i ja , Blogger