Byłam wychuchaną jedynaczką. Jasnowłosa delikatna dziewczynka z niebieskimi, ciekawskimi oczami nie była sama wypuszczana na podwórko. Podwórko mieściło się w prostokącie stworzonym przez 2 krótsze bloki 4-piętrowe z czterema wejściami i dwa dłuższe z sześcioma klatkami. Mieszkałam w tym dłuższym, od strony podwórza, na pierwszym piętrze. Widok na podwórko z dwoma piaskownicami, dwoma śmietnikami i 4 trzepakami bardzo mnie poruszał, gdy siedziałam na parapecie okna i przyglądałam się hasającym dzieciakom. Byłam jeszcze za mała by wychodzić samodzielnie do tej "bandy dzikusów" jak nazywał tato chłopaczków wymachujących karabinami, kijami – udających wojsko. Dziewczynki wyczyniały fikołki na trzepaku lub nawet bujały się wisząc na najwyższej poręczy. Pod warunkiem, że akurat nie przywiązane były do nich sznury, a na nich powieszone pranie. Moja mama nigdy nie wieszała prania na podwórku. W kuchni i łazience, a także korytarzu tato mocował plastikowe niebieskie linki i na nich mama suszyła pościele, ręczniki, piżamy, taty rzeczy... swoje różowe majtki z długimi nogawkami suszyła skrycie za półką przy kaloryferze w łazience. Podpatrzyłam, że staniki wieszała na metalowej ramie łóżka od strony głowy i przykrywała je ręcznikiem – suchym, wyciągniętym z szafy. Dziwna była w tym ukrywaniu 😉 uff dulszczyzna jak nic.
Tato wynosił śmieci, z wiaderka wsypywał do jednego z 12-stu kubłów na śmieci. To była jego rola. Bardzo chciałam zastępować go w tej roli, widząc szansę na bryknięcie z domu i zaczepienie jakiegoś dziecka do zabawy. Zdarzało się to niezwykle rzadko i zawsze kończyło połajanką, że: nie wolno zostawiać samego pustego wiaderka koło śmietnika i wychodzić na tak długo bez opowiedzenia (a jak chciałam przedtem opowiedzieć się, to w ogóle nie byłam słuchana 😉) ...a potem, że jestem za mała na wychodzenie samej z domu i takie tam... o niebezpieczeństwach, urazach, złych ludziach... Chronili mnie bardzo ci moi rodzice. Inne matki co z młodszymi dziećmi wychodziły i siedziały na ławce lub desce piaskownicy, albo obserwowały jak dziewczęta skaczą przez gumę od majtek lub pstrykają kolorowymi koralikami do wydłubanych dołków. Tato po pracy był zmęczony, a mama nie lubiła plotek sąsiadek i dlatego też trzymała się bycia w domu.
W tej sytuacji zmuszona byłam wynajdować sobie różne zabawy i bawiłam się, a to w dom, a to biuro... kopystka przywiązana sznurkiem do pudełka służyła mi za słuchawkę telefonu przez, który prowadziłam arcyważne rozmowy... byłam kierowniczką biura i interesantami jednocześnie. Pisałam na karteluszkach przepisywane z gazet litery, wyrazy, zdania. Po obiedzie, gdy tato przeczytał już swój "Express" odczytywał mi przepisane zdania. Ja powtarzałam i w ten sposób uczyłam się czytać. Wieczorem czytanie "Lata leśnych ludzi" albo "Nad Niemnem" przez tatę, gdy leżałam w łóżku.
Czasami przychodziła babcia, ta rozumiała mnie doskonale i chętnie wychodziła ze mną do piaskownicy, żebym mogła sobie poustawiać babki, i zbudować zamek warowny z fosą (wprawdzie bez wody, ale babcia nakroiła niebieskich papierków przypominających fale) i było wspaniale.
Tylko, że nie chodziłyśmy do tych piaskownic na podwórku, tylko do takiej z tyłu domu (za którym rozciągała się łąka, a dzisiaj jest park). Tę piaskownicę zbudował sąsiad z parteru dla wnuka jedynaka od córki jedynaczki (wypisz, wymaluj obraz własny mateńki – blond włosy upięte w piramidalny kok i biust jak u dzisiejszej Pameli Anderson). Huk (takie nazwisko miał sąsiad) uważał się za lepszego niż ten cały plebs (może dlatego, że był wojskowym i jako jedyny w bloku miał telefon). Głośno mówił, że Maciuś może bawić się tylko z wybranymi dziećmi, bo jest chorowity i wrażliwy. Stąd wpadł na pomysł zbudowania za domem dodatkowej piaskownicy, blisko pod oknami swojego mieszkania, gdzie jego córka tymczasowo zamieszkiwała z wnukiem. Tatusia Maciusia nikt nie widział, a znajomością z nim nikt też się nie chwalił. Babcia, która też unikała wszelkiego z sąsiadkami plotkowania, dogadała się jakoś z wytworną Hukową i ta zgodziła się, żebym się wraz z Maciusiem (Pączusiem – jak go w myślach nazywałam) zabawiała w budowy piaskowe.
Tato z blachy powyginał, pokroił mi (dodatkowo jeszcze pomalował) przeróżne foremki w kształcie rybki i misia, ptaszka i babki takiej zwykłej. Łopatka wyglądała jak duża łopata, tylko była kilkanaście razy mniejsza. Tak uzbrojona poszłam radosna z babcią za rączkę do prywatnej piaskownicy, gdzie obok Maciusia (jego babcia siedziała rozpostarta na falbaniastych, poduszkach, w oknie), na kolorowym pledziku siedziało rudawe psisko ze spłaszczonym nosem, wyłupiastymi oczami i pofukiwało nieznośnie. To nowy nabytek rodziny Huk, nabytek rasy pekińczyk. Z miseczki pełnej mleka wyjadał kawałki (jak się później okazało) drożdżówki. Taką samą namoczoną drożdżówkę (jak mówiła moja babcia babcia – sznekę z glansem 😉) zajadał Maciuś ze swojej miseczki. Byłam bardzo grzeczną dziewczynką, która wiedziała jak się zachować, co wolno, a czego nie wypada (tak nawet pani Huk uważała 😊). Pewnego razu przykucnęłam skromnie w narożniku wielkiej skrzynki pełnej pięknego, żółtego piachu i zaczęła się zabawa. Babcia podłożyła sobie gazetę by nie zabrudzić jasnej sukienki i pilnowała ukochanej wnuczki ... zadowolona, że dziecko radośnie się śmieje, jest na powietrzu i nie sama.
I tu mały problem. Maciuś o dwa lata starszy (7 mógł wtedy mieć, ja z pewnością 5, ale byłam niezwykle rezolutna) ciągle opowiadał, że on jest właścicielem owej piaskownicy i... uważaj na ten piasek, nie wysypuj go za piaskownicę i żebyś nie pobrudziła czasem, a te papierki musisz wyzbierać, to żadna woda, ależ ty śmieszna jesteś... itd. Pulchny, ociekający potem Maciuś pluł mlekiem na lewo i prawo, a przeżutymi kawałkami szneki strzelał również na lewo i prawo jak z karabinu... niczym się nie przejmował i śmiał głośno (ale to nie był przyjemny dla ucha śmiech, raczej odpychający bardziej... uff). Grzało słońce i ja byłam rozgrzana z żalu i wściekłości. Pamiętam dokładnie jak w końcu nie wytrzymałam i przestałam połykać łzy. To stało się wtedy gdy Maciuś zaczął krzyczeć, bo skaleczył się w paluch moją blaszaną foremką... i wygrażać mi tłustymi paluchami, żółtymi od piasku... Babcia wtedy na chwilę poszła do domu, bo zapomniała wyłączyć zupę. Wtedy coś we mnie pękło i zła, że Maciuś ma plastikowe foremki (może z Pewexu), których nie wolno było mi tknąć (a z moich się naśmiewał)....i, że jego babcia też wygraża mi z okna, ich psiak zaczął szczerzyć małe ząbki, ale widać, że ostre jak igiełki.... Tego było dla mnie za wiele!
Wzięłam łopatkę w swoją dziecięcą rączkę i mu CIACH.... z wielkiej głowy, o głowę wyższego Maćka trysnęła krew. Stałam jak zamurowana i czułam się szczęśliwa... pekińska sunia szczebiotała zamiast szczekać jak pies, pani Huk wpadła z hukiem i Jezus Maryja (nie wiem czy przez okno czy drzwi), a babcia z przerażeniem w oczach stała wryta jak pomnik Lenina, który pamiętałam z obrazka, z gazety.
Narzędzie zbrodni miałam w ręku. Na zielonym szpadelku ociekały czerwone kropelki z DNA Maciusia.
Nie wiedziałam co się dzieje, ale czułam co się dziać będzie....
Babcia spakowała zabawki i bez słowa zabrała mnie do domu. A ja? Płakałłłłłaaaaammm!!!
Nie chciałam babciu, przepraszam – wyyłłam, choć tak w głębi czułam zadowolenie... bałam się tylko co tatuś powie i paniki mamy
Tymczasem babcia mnie przytuliła do siebie.
- Spokojnie, chyba wiem co się stało, a właściwie dlaczego – spokojnie mówiła babcia i głaskała po głowie (do dzisiaj pamiętam ten błogi spokój i ukojenie jaki dawał mi dotyk jej dłoni).
Wszystko sobie wytłumaczyłyśmy... to znaczy ja się tłumaczyłam i prosiłam, żeby nie dowiedział się tato i..... i tu się przeraziłam... tatuś musi wiedzieć, mamusia też – zawyrokowała babcia.
Znałam wyraz "cholera", jak tatuś go wypowiadał to znaczyło, że był zły, a mamusia wtedy szeptała "cicho, bo Danusia usłyszy" Wtedy sobie to przypomniałam i pomyślałam "cholera" jest źle.
I tak siedziałam na krześle w pokoju, loczek przypięty wsuwką na czubku głowy smętnie zwisał mi z boku, a ja nerwowo pocierałam ręce, dusiłam w nich kokardę, która też mi z włosów spadła w czasie starcia z "pączusiem". Takie swoje odbicie zapamiętałam z lustra wiszącego na przeciw krzesła, na którym posadziła mnie babcia.
Ostry dzwonek zerwał mnie z siedzenia, ale babcia przytrzymała mnie i kazała z powrotem na krzesło wracać. W drzwiach stała Hukowa i krzyczała na cały blok, że: zawiodła się i ona tego tak nie zostawi i jak tylko z pracy wróci jej mąż to dopiero babcia zobaczy – straszyła babcię stojącą w drzwiach. A babcia nic, cierpliwie słuchała jakby w ogóle jej to nie dotyczyło. To jeszcze bardziej sąsiadkę wkurzyło i głośniej zaczęła obracać językiem. Kątem oka widziałam jak w złości unosi i opada jej kok, zupełnie jak rozciągana sprężyna... trochę mnie to rozśmieszyło. Babcia wytrzymała dzielnie. W momencie gdy Maciusiowa babcia nabierała tchu, moja podziękowała jej (czego wtedy niespecjalnie rozumiałam) i zamknęła drzwi.
Bałam się bardzo reakcji rodziców – zwłaszcza paniki mamy. Ale babcia, gdy wrócili zamknęła się z nimi w sypialni i tylko było słychać krzyki mamy i nic więcej. Siedziałam w drugim pokoju (zwanym przez wszystkim pokoikiem – taki był mały) i przeglądałam swoje dziecięce skarby powyjmowane z pudełek. To były ciężkie chwile.
W końcu nie wytrzymałam i tuląc się do babci, niepytana zaczęłam wszystko co zaszło w piaskownicy, po swojemu opowiadać... zakończyłam dziarsko: przeproszę Maćka, że go łopatką ciachnęłam, ale też chcę być przeproszona. Na tak małą dziewczynkę to było zaskakujące postawienie sprawy, ale sprawiło, że tato uśmiechnął się delikatnie, babcia całkiem szeroko. Tylko wiecznie zalękniona, nieśmiała mama wezwała Świętą Maryję, jakby ona miała coś pomóc.
Na drugi dzień spotkałam Maćka wychodzącego z mieszkania w asyście dziadka (wyższego niż tato, choć ten do ułomków nie należał). Ukłoniłam się wdzięcznie: dzień dobry i pchnięta lekko w plecki przez tatę w kierunku Maćka – wyciągnęłam niechętnie łapinę by podać ją Maćkowi.
A ten zwyczajnie bryknął i schował za plecami wysokiego dziadka, i stamtąd krzyczał, że: odejdź ode mnie ty głupia, niech dziadek ją zezwie (zażądał!) – krzyczał szarpiąc mężczyznę.
To była sytuacja 😉?!
Czerwonego ze złości, szarpiącego się z Maciusiem dziadka – zostawiliśmy i dalej z tatkiem poszliśmy, w kierunku placu zabaw.
Tam pod wysoką topolą zatrzymaliśmy się (wiem, że to topola była, bo nim pod nią stanęliśmy, tato mi wyjaśnił jak, które drzewo się w tym parku nazywa i jakie to ważne, żeby je odróżniać).
Tato przykucnął, by jak mniemam nie musiał patrzeć na mnie ze swej wysokości, tylko prosto w moje oczy...
- Danusiu – rozumiem, że ludzie czasem źle postępują, inni przez to się denerwują, ale uderzanie, bicie to nie jest sposób by zaradzić złym uczynkom innych. - powiedział niezwykle poważnym głosem tato
- Przepraszam tatusiu. Nie gniewaj się. - skruszona wyszeptałam
- Nie gniewam się, ale co byś zrobiła gdyby jeszcze raz taka się sytuacja zdarzyła?
- Mocniej bym ciachnęła, on nawet śladu nie ma... nie jestem głupia... mama mówi, że nie wolno mówić, że ktoś głupi jest, bo to brzydkie słowo.... tak brzydkie jak ten Maciuś pączuś – na koniec wykrzyknęłam.
Wyobrażam sobie, że wtedy z moich jasnych niebieskich oczek wytrysnęły czarne iskierki.
Po chwili ciszy, lekko zdumiony ale już spokojny tato powiedział: masz rację, nie powinno się sobie dawać dmuchać w kaszę... tylko nie zawsze tak ostro 😉 Jestem dumny z Ciebie... tylko nic nie mów mamie – dodał uśmiechając się.
Kontakt wzrokowy 😉miałam z Maciusiem, tak długo jak mieszkałam z rodzicami... i jeszcze kawałek czasu jak on mieszkał z dziadkami, a ja przyjeżdżałam do rodziców w odwiedziny czyli gdzieś do 25 roku mojego życia. Zawsze patrzył na mnie z tzw. pode łba i trzymał się z daleka. Nic się nie zmienił: zmrużone czarne oczka, równo przycięta prosta grzywka i postura pączka, w której jaśniejszy pasek przy spodniach (jak jaśniejsza obręcz na pączku) pozwalał zauważyć, gdzie przebiega talia faceta. Nie zamieniłam z nim nigdy ani słowa.
Aż do wczoraj! Zawsze gdy oczekuję gościa staram się sama coś ugotować, upiec ciasto... ale to spotkanie wyszło spontanicznie i nie miałam czasu na jakieś wcześniejsze przygotowania.
Mam doskonałą kawę w domu i bigos w słoiku, kupię coś słodkiego... będzie dobrze. Byłam w mieście, gdy tak rozmyślając i usprawiedliwiając się, weszłam do piekarni, której szyld oferował "Świeże pączki".
Poproszę 6 sztuk – wypaliłam, nie patrząc na sprzedawcę sięgałam do torebki, po portfel.
Z marmoladą czy ajerkoniakiem sąsiadko?
- Sąsiadko? - podniosłam głowę
-Maciuś ?.. ze zmrużonymi oczkami i czołem świecącym jak lukier na pączkach, lecz bez równo przyciętej grzywki
Całość całkowicie okrągła, trochę może obwisła, jasnym paskiem przecięta mniej więcej w połowie.
To był w całej okazałości Maciuś... jak on mnie poznał? Przecież nie jestem malutka, nie mam loczka na czubku głowy, a już na pewno sztywnej kokardy upiętej na tymże czubku....???
- Dzień dobry – wydukałam – z marmoladą poproszę.
- A wiesz sąsiadko, że dziadek umarł, ale babcia trzyma się świetnie, w tym roku skończy 98 lat... ciągle mieszkamy w tym samym miejscu – Maciuś uśmiechnął się szeroko, ukazując pożółknięte zęby.
- Dziękuję – powiedziałam odbierając pączki z pożółconych (pewnie od palenia) paluchów Maciusia.
Odchodząc jeszcze się odwróciłam: "Świeże pączki" Maciej Huk.