21:59:00

''Za moich czasów..."

''Za moich czasów..."

... droga pani, za moich czasów byłoby to nie do pomyślenia... doszły do moich uszu słowa wydobywające się z ust na oko (moje oko Starej Kobiety) tak samo starej jak ja (peselowo, bo innych aspektów starości w tej chwili nie poruszam),  lub może lekko młodszej kobiety. Co dalej perorowała w kwestii jej czasów niestety nie usłyszałam, bo o reszcie, która ją tak zbulwersowała, że te słowa wypowiedziała podniesionym, gwałtownym tonem... o reszcie szeptała bezpośrednio do ucha, siedzącej obok koleżanki (mniej więcej w tym samym stanie zużycia wiekowego).
"Za moich czasów..." znowu doszło do mnie głośne stwierdzenie, tym razem od drugiej z wiodących szeptaną dyskusję pań. Nie mogłam usłyszeć o co chodzi dokładnie w tym nawiązywaniu do ich czasów (czyli wynikałoby, że też moich), bo stałam od nich dość daleko, a one siedziały na fotelach, zaraz przy drzwiach wejściowych do autobusu. Ja stałam dwa rzędy dalej, a przede mną sporo ludzi też się kiwało i trudno mi było wszystko wyraźnie dosłyszeć. Poza tym to tak nieelegancko gapić się, nadstawiać uszu i wyłapywać słowa jak ryby z rzeki za pomocą wędki. Dla dobrego zrozumienia przydałyby się raczej sieci, ale w tych komunikacyjnych warunkach było to niemożliwe. Panie jednak obstawały na przemian i wnet w tym samym czasie, że za moich czasów... itd.

Za moich czasów, to znaczy za jakich? I co byłoby nie do pomyślenia? - zaczęłam się zastanawiać.
Za moich (ich) czasów? To te czasy, w których teraz się mocuję z życiem, to nie są moje czasy? To przepraszam, czyje? One są tak samo moje jak tamte, gdy młodsza byłam. Domyśliłam się z kontekstu wypowiadanych zdań i tonu wypowiedzi, że tamte czasy były lepsze, a młodzi ludzie byli inni, co znaczy nic innego, tylko tyle, że byli lepsi, czynili dobrze, a dzisiaj to młodzi są.... szkoda słów.
I tu pozwolę sobie nie zgodzić się z owymi dyskutantkami (nazwałam je w myślach Anką i Franką), bo owszem lepsze były to czasy w tym sensie, że  byliśmy młodzi. To był ich atut.  A reszta.... wtedy i dziś jest taka sama. Tak samo trzeba się było uczyć i urywało ze szkoły, pisało ściągi na sprawdziany. Ja swoje wkładałam pod pończochę na udzie, a później korzystał z niej siedzący ze mną w ławce Witek (ja nie miałam odwagi). Za to on się nie bał i podsuwał mi coraz wyżej spódniczkę i w ten sposób zczytywał wzory chemiczne. W rezultacie ja pisałam z trzęsącej się ze strachu głowy, a on z mojego uda, z tego samego powodu sparaliżowanego, co trzęsła się głowa. Po sprawdzianie podszedł do mnie i bezczelnie patrząc mi prosto w oczy powiedział, że powinnam nosić krótsze spódniczki... będzie wygodniej – dodał śmiejąc się zabawnie.
"Za moich czasów" też młodzi ludzie chodzili do kina i na film. Jak do kina, to do ostatnich rzędów, żeby nikt nie przeszkadzał w całowaniu i przytulaniu, a jak na film? A to już wszystko jedno, w którym miejscu, i mogło być wtedy nawet w grupie.
Były też prywatki, potem dansingi (w tamtych czasach)... dzisiaj domówki, dyskoteki i kluby. I wtedy, i dzisiaj chodziło o jedno... zabawić się bez starych, napić wina, napalić papierosów. Gdyby były narkotyki  i dopalacze w tamtych czasach też, i wtedy byłyby próby ich używania. Młodość w sobie to ma, że bywa ciekawska, nieprzewidywalna i nieobliczalna. 
Nie było internetu, ale chłopaki wymieniały się zakazanymi Świerszczykami
Pod namiotem na wycieczkach było tyle samo uciechy co teraz, a może więcej, bo takie koedukacyjne wypady były bardziej zakazanym owocem. A wiadomo owoc zakazany lepiej smakuje.
Młodzież się buntowała... farbowała włosy, słuchała głośnej muzyki, odpyskiwała dorosłym, chłopcy zapuszczali dłuższe włosy, dziewczęta na obcasach, w mini, midi i maxi, makijaże, kolorowe paznokcie... skutery, motocykle; marzenia o szybkiej jeździe w samochodzie z fajną dziewczyną, czy chłopakiem z długimi włosami. 
Krew szybko krążyła w żyłach, dokładnie tak samo szybko jak u dzisiejszych nastolatków. Nie było telefonów komórkowych, więc fruwały liściki przemycane nawet podczas zajęć lekcyjnych. Pinezki porozrzucane w sali od fizyki, wylane odczynniki w chemicznej, schowane mapy na geografii czy historii, wpisywane dodatkowe oceny (oczywiście dobre) do dziennika lub zalewanie atramentem niektórych kartek, przerysowywanie ocen.
To nie grzech mieć siedemnaście, dwadzieścia lat i świadomość, że przed sobą spory kawał życia. Należy wszystkiego spróbować, bo kiedy jak nie wtedy jeśli się ma siły, i odwagę, która później może odejść przez różne koleje losu i pozostanie żal, nie z tego powodu, że się pocałowało Krzysia, a to dziewczynie pierwszej nie wypadało, tylko z tego powodu, że się tego nie zrobiło, a Jola i owszem i teraz ona jest z Krzysiem, a ty ciągle księcia szukasz.  
Zawsze są wymagania (wtedy były, teraz są i będą gdy młodzi dzisiaj będą później jak Anka, i Franka) by młodzież była odpowiedzialna, dobrze ucząca się, idealnie wpasowana w kanony dobrego zachowania, i podejmująca sensowne decyzje . Ale młodość ma swoje prawa i zdarza się tylko teraz, że serce, umysł i cielesne opakowanie mają tą samą datę "produkcji".

"Za moich czasów..." to głupie powiedzenie, muszę to przyznać otwarcie. Nie zgadzam się z Anką i Franką. Moje czasy są również teraz, gdy nie mam już osiemnastu lat (ciągle żyję), nie zmieniłam się wcale (tak siebie postrzegam) Jestem w środku ciągle tą samą, ciekawą świata osobą. No, no dobrze... bardziej doświadczoną i poobijaną przez przez upływający czas, ale do pomyślenia jest dla mnie, że przez zmieniający się materialny świat zmieniło się otoczenie i postępowanie w nim ludzi, i akceptuję to. Nie pomyślenia jest tyle samo innych spraw, o których teraz w ten sposób się nie myśli, ale jakaś inna Anka i Franka (te same, które teraz mają po 18 lat) za jakieś małe 30 lat lecąc rakietą rejsową na Marsa, będą mówić, że "za moich czasów itd. to nie do pomyślenia itd..  Nie zawsze to korzystnie wypada, ale wiem na 100%, że gdybym ja miała dzisiaj 18 lub trochę więcej lat, to też bym tak postępowała i działała jak okoliczności wypływające z przestrzeni mnie otaczającej by mi na to pozwalały. I nie zawsze byłyby to mądre posunięcia. Młodość już tak ma, że bez względu na otaczający świat nie chce widzieć nic czarnego tylko same kolory i wydaje się jej, że najmądrzejszą jest. Dodatkowo myśli, że wszystko dookoła ulegnie czasowi, a ona oczywiście nie, pozostanie taka sama. I chyba ma rację, jeśli... 
Anka i Franka mają za złe, że minął ich trójkowy czas młodości (serce, umysł i ciało), ale namiętność serca i otwarty umysł mogą ciągle mieć, i zachować. Temu nie przeszkadza czas. W tym mogą pozostawać niezmiennie młode. Wszystko od nich zależy.   











21:23:00

I co z tego, że...?

I co z tego, że...?

Świat bardzo się zmienił. Niezmiennie czas idzie do przodu, lecz kiedyś to on faktycznie szedł, potem biegł, a teraz to pędzi bez tchu, a jak się zdarzy, że na chwilę zwolni, to tylko po to, żeby nabrać jeszcze większego rozpędu. I tak każdego dnia. Wszystko - wszystkie nauki rozwijają się w niesamowitym tempie. Ten pęd w każdej dziedzinie życia powoduje, że owszem mamy postępy w różnorakich technologiach. W tym chyba największy w informacyjnej i komputerowej.  Wiadomo i możemy to odczuć na sobie, że również medycyna nie pozostała w tyle. To wszystko ma wpływ bezpośredni na każdego pojedynczego człowieka i cały zbiór ludzkości. 
Postęp w technologiach jest tak duży, że to co w danym dniu wydaje się tak wielkim osiągnięciem, już następnego dnia traci ważność i świeżość wyjątkowości. Okazuje się, że na innym krańcu świata niż my trwamy, wymyślono już coś znacznie bardziej nowoczesnego. To wszystko powoduje ciągły rozwój otaczającej przestrzeni, w niej przedmiotów różnej natury, a w tym jeszcze całe wymieszanie prawdziwie kolorowych obrazów zieleni, słońca i pachnącej po deszczu ziemi, z obrazami sztucznie skonstruowanymi, np. tymi emitowanymi z coraz większych ekranów telewizorów. Wyobraźni przeciętnego człowieka trudno jest pojąć znaczenie i wymiar tych wszystkich przemian, gdzie maleńki guzik może okazać się potężną bronią. 
Tak to wszystko trudno jest pojąć, że niełatwo być ekspertem nawet w jednej dziedzinie nauki. Taki to ogrom wiedzy, która jest rozległa, szczegółowa, skomplikowana i ciągle ulega przeobrażeniom. Wszystkie zmiany mają wpływ na każdego osobno i wszystkich razem. 
Mimo, że uważam "iż wszystko jest możliwe", to mam świadomość... trudno sobie dzisiaj wyobrazić życie (żeby daleko nie sięgać) bez telefonu komórkowego, telewizji, komputera, internetu, pralki, lodówki. I jeszcze ten pęd do innowacyjności na każdej płaszczyźnie działalności.
Zdarzenie za zdarzeniem pociąga nowe, cały ich ciąg, żeby powstał nowy produkt, nowa możliwość ułatwienia życia, uratowania go, czy zwyczajnie włączenia do niego większej ekscytacji z bycia na ziemi. Jeden człowiek, albo grupa (zależy o co chodzi) dzięki swej kreatywności wymyśla i udoskonala pomysły, które następnie popularyzuje, a wszyscy (lub prawie, bo zależy o co chodzi) z tego korzystają. Potem przyzwyczajają do dobrych (czasem złych, zależy o co chodzi) rzeczy i nie umieją już bez nich żyć. 
W tym czasie gdy powstają ulepszenia, udziwnienia i wszystko co powoduje zadziwienie tymi niesłychanymi wytworami umysłu i pracy człowieka... co pół sekundy umiera jeden człowiek. Umiera zarówno inicjator, wykonawca jak i użytkownik nowej rzeczy. 
Ale nie jest tak źle, bo co ćwierć sekundy (jak głosi UNICEF) rodzi się nowy człowiek. Każdy jest wyjątkowy i każdy może stać się kreatorem kolejnych wynalazków. I tak w kółko, które jest jak zawinięty łańcuch. A łańcuch składa się z ogniw. Każdym ogniwem jest człowiek. Mimo, że niektóre ogniwa wypadają, to w ich miejsca powstają nowe, jeszcze bardziej lśniące. I to jest intrygujące, że nie wiemy co wymyślą nowe, jeszcze nienarodzone dzieci. 
To nie technologie, to ludzie zmieniają świat. Technologie zostały tylko wymyślone. Ludzie, człowiek to podstawa bytu. 
I co z tego, że tak jest? I co z tego, że tak zmienia się świat? 
Ważne żebyśmy MY go bardziej nie spiep**yli. Nie wszystko co wymyśliliśmy, działa na człowieka korzyść. 
Pieniądze, gadżety, super wynalazki techniki... wszystko jest dla ludzi, ale to są rzeczy do nabycia... tylko rzeczy.
Najważniejsza jest druga osoba...blisko.. nie przez skype'a... maila... sms-a... fotografię, tylko przez dotyk, zapach, bezpośredni uśmiech, wspólne zjedzenie śniadania (obiadu, kolacji...).
I co z tego, że Koreańczycy wymyślili Samsunga? Jeśli czterdzieści procent mieszkańców Seulu jest singlami i to niekoniecznie z wyboru... marzy o zjedzeniu posiłku w towarzystwie drugiej osoby.
Tam też powstał program w internecie, który prowadzi dwudziestosiedmioletnia Koreanka, która je na żywo kolację. W każdym odcinku, codziennie o tej samej porze. Nic nie robi... tylko je. Na żywo. Młodzi (i nie tylko) Koreańczycy obojga płci włączają komputer, stawiają sobie przed sobą posiłek i jedzą wspólnie z autorką programu, która je dla nich, żeby nie czuli się samotni. Program bije rekordy popularności. I co z tego, że tak jest? To nie jest dobry znak. 

I co z tego, że.... rozlałaś mi tu kawę na serwetę i gadasz mi tu do ucha jak ja piszę ten tekst?
Ważne, że jesteś na wyciągnięcie ręki, ale nie do laptopa... do Twojej dłoni (mokrej od kawy).

Trochę bez związku...choć (?)
Kawa z ekspresu, który wymyślił człowiek... Gustaw Kessler (w Niemczech, ok.1878r.), a potem ulepszali go inni... kolejne ogniwa łańcucha. 




19:17:00

Randka?

Randka?

Szła nieśpiesznie, wyprostowana, równym, sprężystym krokiem. Jak na niedzielę to była wczesna pora. Było krótko przed dziesiątą rano. Rozglądała się po wystawach sklepowych w centrum handlowym, w którym działała kawiarnia ''U Pana Kruka", a w tej, o dziesiątej rano była właśnie umówiona. Minęło już parę tygodni od momentu, kiedy Michał uparcie do niej pisał i zapraszał na randkę. To, że był konsekwentny w tym namawianiu ją na spotkanie, przekonało ją do podjęcia decyzji, żeby się z nim spotkać na tej, umownie nazywanej kawie. Dlaczego tak wcześnie rano? Dziwna to pora na pierwsze spotkanie. To Wanda zaproponowała tę godzinę. Pomyślała, że nie będzie tracić całej niedzieli, jeśli spotkanie okaże się niewypałem. Jak się okaże, że to nie osoba, którą w przyszłości by chciała sobie zawracać głowę, to jeszcze przed sobą będzie miała kawał niedzieli, którą może spędzić miło na własnych, indywidualnych zasadach. Miała nadzieję, że zdjęcie pokazywane nie jest robione przed dziesięciu laty, a wszystkie inne dane, co do wykształcenia, preferencji życiowych, wzrostu i wieku, niedaleko odbiegają od prawdy rzeczywistej. Ideałem by było, aby informacje były prawdziwe, a nie przekoloryzowane lub wręcz kłamliwe. Tu miała na myśli, że przecież lepiej być w takim przekazie prawdomównym, bo po co zabierać sobie czas, kiedy jedno spojrzenie i słowo zaraz wszystko zweryfikuje. Takie było jej idealistyczne podejście do życia i spraw. 
- Jeśli ja nikogo nie okradam, dlaczego ktoś ma okraść mnie? - takie było myślenie Wandy. I mimo, że życie ją nauczyło, że to w praktyce nie sprawdza, i tak prosto, nie przekładają się nasze czyny na postępowanie innych, to tym razem znowu dała szansę  sobie i portalowemu Michałowi... uwierzyła i na spotkanie właśnie zmierzała. Tak sobie właśnie rozmyślając. 
Była trochę wcześniej, bo akurat komunikacja akurat nie zawiodła i przyjechała niezwykle terminowo. Dlatego spokojnie przeglądała się swojemu odbiciu w lustrach sklepowych i szybach wystawowych sprawdzając czy nadal wygląda tak korzystnie, jak wychodząc z domu. Pogoda nie była sprzyjająca... mżawka marznąca, przenikliwy chłód i nieprzyjemny wiatr. To nie są czynniki korzystnie sprzyjające na wygląd i samopoczucie.
- Nie jest tak źle, a nawet... mhmhm... wręcz bardzo dobrze (biorąc pod uwag wiek) – zaśmiała się sama do siebie.
- Wandeczko. Witaj, to ty? - usłyszała Wanda za sobą miły, niski, przyjemny głos.
Odwróciła się raptownie i spojrzała, ale... ale na wysokości swych oczu... na ich wysokości (metr siedemdziesiąt... założyła kozaczki na płaskim obcasie, bo ślisko było i w perspektywie ewentualnej ucieczki...ha, ha...chciała się zabezpieczyć...ha...ha...) - nie zobaczyła nic. Za chwilę miała w dłoniach owinięty w biały sztywny papier pakunek (domyśliła się, że to kwiaty). Zza bukietu spojrzały na nią, (dodatkowo spoza szkieł okularów) oczy. Te oczy należały jak się domyślała do nawołującego ją przed chwilą, niskiego głosu. Głos był owszem, przyjemnie niski, ale widok jeszcze bardziej niskiego (niż jego głos) faceta, co rzekomo (w zapowiedziach), miał wzrostu metr siedemdziesiąt sześć - bardzo zdziwił Wandę.
Ogarnęła go wzrokiem w trzy sekundy... pikowana, granatowa kurtka, szary szaliczek zawiązany w węzeł, przykrótkie szare spodenki okrywały miejsce na biodra i tyłek (chyba je wrzucił do pralki na zbyt szybkie wirowanie, stąd ich wstąpienie, ale może też w tej pralce przypadkiem znalazł się stąd to sylwetki skrócenie ) – pomyślała Wanda.
 - Zachował się jednak elegancko (dawno nie dostała kwiatów), ale..., ... (przebiegła jej przez głowę myśl)  dobrze wypiję z nim kawę (zgodziła się sama ze sobą), uśmiechnęła  promiennie. Weszli do kawiarni. W czasie gdy Michał zamawiał dla siebie bezkofeinową kawę, serniczek z porzeczką i malinowo-pomarańczowy soczek, Wanda siedząc przy stoliku rozpakowywała bukiecik i zastanawiała się, gdzie już tego mężczyznę widziała, oprócz zdjęcia przy biurku, które widnieje  na jego stronie. Już nie myślała o tym, jak chciał ukryć to, że jest zwyczajnie niski i w ramionach równie wąski, taki w rozmiarze XS, i umawia się z kobietą, o której wie, ze jest wysoka itp.itd., i po co to zrobił? 
"Babcia mówiła, ze prawdziwy mężczyzna jeśli chodzi o wygląd powinien być w barach szeroki, a w d...e  wąski i  jeszcze powinien mieć siłę, żeby kobietę wziąć na ręce, również ogarnąć ją ramionami w razie niebezpieczeństwa, i szczęścia także." - przypominając sobie babcine nauki (choć sama jest babcią już), Wanda zaśmiała się do swych myśli i wreszcie ujrzała ukryty pod papierem bukiet.
Oniemiała... trzy białe różyczki, trzy malutkie goździczki (biało-różowe), gryczpanu (inaczej nazywając: bukszpanu) wiele, do tego gałązki liści, jakie dokłada się do strojenia wieńców i jeszcze gałązki świerku. Poczuła się dziwnie.
- Podoba ci się? - zapytał Michał wracając do stolika, po realizacji zamówienia przy bufecie.
- Tak, bardzo specyficzny – odpowiedziała wolno Wanda
- To dobrze, że ci się podoba, wczoraj taki sam kupiłem żonie – odpowiedział zadowolony Michał
Żonie? To jeszcze i to.... - przemknęła Wandzie myśl, ale zaraz wszystko zrozumiała, w sekundę po tym jak kelnerka postawiła przed nią sernik, a ona szybko widelczykiem wsuwała sobie kawałek do ust.
- Żonie jeszcze dokupiłem znicz – dopowiadał Michał – chwaląc, że ze względu na kupno dwóch bukietów, dostał jeszcze upust. 
- Upust? Dobrze, że tak ci się udało. Przed cmentarzem na tych kwiatowych stoiskach. To wcześnie tam byłeś. - stwierdziła ze spokojnym uśmiechem Wanda
- Nie, nie dzisiaj. Wczoraj popołudniu się zaopatrzyłem. - z niezmiennym zadowoleniem odpowiedział Michał.
I w tej atmosferze spokoju, uśmiechów, rozmawiali jeszcze godzinę... o niczym. Trochę o minionym w ich życiu czasie, choć Wanda nie wychylała się z opowiadaniem o sobie. Słuchała i zastanawiała się... skąd zna tego człowieczka, co ona tu robi i co on sobie myślał tak nagabując ją na spotkanie. I dlaczego ona na nie się zdecydowała?
Mając przed oczami zdjęcie gdzie tenże Michał siedzi za ogromnym biurkiem, a obok wielka dwukorzenna palma – Wanda zapytała wprost, siedzącego tym razem naprzeciwko niej, za kawiarnianym stolikiem Michała – czego ty w życiu chcesz, i na co liczysz jeśli chodzi o mnie?
Ja mówię Ci od razu, że... nie jestem majętna, dodatkowo jestem szczęśliwa, bo mam dla kogo gotować i z kim jeść obiad, i nie szukam bezsensownych znajomości, bo mam co robić z czasem.
Dodatkowo jeszcze...- chciała dopowiedzieć dalej, ale Michał jej przerwał pytając czy skoro już zjedli, to mogą wyjść na spacer, bo on  nie może wytrzymać... tak palić mu się chce, że przebiera nogami siedząc.
O rany, co za styl?
- Super, jeszcze palisz? Nie znoszę palenia. Szczęśliwie nigdy nie paliłam. Co nie znaczy, że nie mam innych nałogów – zażartowała Wanda sięgając po płaszczyk. Michał zerwał się szybko i chciał doskoczyć by pomóc jej  przy wkładaniu palta, ale wyszło to nadzwyczaj dziwacznie, gdy Michał wątłe ramionka wyciągnął w górę (przy czym Wanda ugiąć musiała kolana) by ta wspólna koordynacja ruchów pomogła włożyć jej nawierzchnie odzienie (samej poszłoby jej lepiej).
Wyszli na zewnątrz. Michał od razu zapalił papierosa i chciał z nią iść, ale ona podziękowała... za spotkanie i kwiaty (nawet też).
- Pójdę już, życzę wszystkiego dobrego – Wanda na pożegnanie wyciągnęła dłoń.
- Może kiedyś pójdziemy pobiegać, ja często biegam po parku – niczym niespłoszony Michał przełożył papierosa do drugiej ręki i prawą uścisnął palce Wandy.
- Nie, nie biegam. Swoją drogą... biegasz po parku i palisz w pracy, coś tu się nie zgadza. - zastanawiająco na koniec zapytała, nie oczekując wszakże odpowiedzi.
Oddalała się w pośpiechu. Już przypomniała sobie skąd go znała. Obecnie jest emerytem, ale kiedyś był prawnikiem. Był wspomnieniem z przeszłości. Nie złym. Obojętnym, ale nie o to chodzi, Wanda chciała spotkać mężczyznę, który by jej się podobał. Chciała spotkać takiego, który by wypełnił w jej życiu męską lukę. Ciekawe spędzanie czasu, mentalne wspieranie (nie wyręczanie w czymkolwiek), rozmowy interesujące, intrygujące spotkania i oczekiwanie na bezdechu na kolejne, następne miłe, bardzo pożądane chwile. A co do pożądania (bardzo wskazanego) i pragnienia przytulenia (nie tylko...hmmhm) kogoś ... bo i to potrzebne było  jej... przy Michale, który był kim innym nie tylko jeśli chodzi o fotografię, czuła tylko jedno pragnienie... żeby szybko zniknął z jej pola widzenia (jego postać jednocześnie ją śmieszyła i złościła i nie było w tym nic czarownego... o nie... obrzydzenie zwyczajne to było – tak to czuła).
- Choć komuś takiej postury chyba szybciej się znika niż komuś dużemu – przeszło jej złośliwie przez myśl – po co to oszustwo, żeby jeszcze coś o czymś wiedział, albo dobry żart wypowiedział, miał poczucie humoru, a Wanda poczucie, że nie straciła czasu. 
Niestety takiego poczucia takiego nie miała. Była rozczarowana, a w ręce trzymała cmentarny bukiecik. Miała szczęście, że żyła, bo w pakiecie dostała serniczek, a jakby była w sytuacji Eli, żony małego Michała (żeby jeszcze wyglądał jak filmowy Michał Wołodyjowski... wzdychnęła Wanda) to by dostała znicz. 
- Okropna jestem? Nieee... nie będę udawać, że inna jestem. Taka jestem.
Tictac...tictac...tictac... - dzwonek telefonu
tictac... tictac... tictac... - co za uporczywy dźwięk.
Wanda patrzy w ekran telefonu. To Michał.
      -  Muszę zmienić ten dźwięk telefonu i zrobić sernik z porzeczkami, jak tylko wrócę do domu – postanowiła Wanda.

22:19:00

"Kamerdyner" dramat biograficzny.

"Kamerdyner" dramat biograficzny.

Nic tak dobrze nie poprawia nastroju, albo przynajmniej odsuwa nas od własnych bolączek dnia co, zanurzenie się w fotelu z ciekawą książką lub obejrzenie filmu. 
Tym razem postanowiłam obejrzeć film amerykański z 2013 roku.
Film ''Kamerdyner" to 132 minuty przyjemności. To pozycja, która uczy, wzrusza, rozszerza horyzonty, daje przemyślenia i refleksje. Film się kończy, a myśli o nim wciąż są w Twojej głowie. To jeden z takich filmów, o których się nie da szybko zapomnieć. To film o świadku historii niewymyślonych, o ludziach z krwi i kości, prawdziwych, niewykreowanych (ludziach i sprawach z pierwszych stron gazet). To opowieść czarnego służącego u białych prezydentów z jego punktu widzenia, i z jego pojmowania zmieniającego się świata.

W 1919 roku w Wirginii urodził się Cecil Gaines. Dorastał na plantacji u białej rodziny. Był chłopcem do wszystkiego, ale najbardziej przyuczył się do robót kuchennych. To były trudne czasy. Był świadkiem zamordowania swojego ojca przez białego plantatora, gdy ten stanął w obronie swej uprzednio przez owego łajdaka zgwałconej żony. Marzył by wyrwać się stamtąd. Uciec od świata, gdzie był dyskryminowany ze względu na jej kolor. Mimo, że w latach 60-tych XIX wieku Prezydent Lincoln XIII poprawką do amerykańskiej konstytucji zlikwidował niewolnictwo, a XIV poprawka z 1920 roku dała Afroamerykanom pełnię praw wyborczych, to rzeczywistość była taka, że segregacja rasowa  ciągle w Ameryce była i ciągle tym co mieli czarną skórę, dawała wiele upokorzeń. Czarni obywatele Ameryki przez nadal swój kolor skóry doświadczali wiele niesprawiedliwości. 
Cecil, gdy ukończył 15 lat uciekł i dzięki swojej inteligencji i umiejętnościom otrzymał pracę jako kelner w bardzo znanym kurorcie Hot Spprings w Wirginii. Spokojny, z dobrymi manierami kelner, budzący zaufanie mimo, że czarny zdobył jeszcze bardziej intratną pracę, w klubie golfowym pod Waszyngtonem.

Dzięki temu, że przychodziła tam elitarna, a co za tym idzie bogata śmietanka polityków, bankierów, biznesmenów i doceniała jego dyskrecję, i uczciwość – otrzymywał oprócz wynagrodzenia bardzo wysokie napiwki i dobrze mu szło. Życie jest nieprzewidywalne, a jak się żyje podczas wojny (są lata czterdzieste), to w ogóle jest trudno podejmować jakieś ważne decyzje. A tu chodziło o miłość. Poznaje Glorię swoją przyszłą żonę i dodatkowy dar od losu – otrzymuje pracę jako kamerdyner w Białym Domu. Osobiście obsługuje ośmiu prezydentów od Dwighta D. Eisenhowera i jego następców. I tak przez 34 lata on jest ciągle w Białym Domu. Zmieniają się prezydenci i zdarzenia, które zmieniają losy świata. A Cecil jest niemym świadkiem sytuacji w Białym Domu, w czasach gdy dokonano zabójstwa Johna F. Kennedy'ego, czy Martina Luthera Kinga. Słyszał co politycy mówią i jaki mają stosunek do wojny w Wietnamie, i wiedział o emocjach (i nie tylko) związanych z wykryciem afery Watergate za prezydenta Nixona. Decyzje z Białego Domu, w którym Cecil pracował dotykały też bezpośrednio jego rodzinę. Młodszy syn ginie na wojnie w Wietnamie, a starszy walczy z nierównościami społecznymi i przysparza wiele bólu, i troski Cecilowi. Cecil często przedkładał pracę nad szczęście rodzinne. Był lojalnym i oddanym pracownikiem. Choć był czarny cieszył się zaufaniem i szacunkiem swoich kolejnych pracodawców. Ale to wcale nie było takie proste... trzymać język za zębami, a jednocześnie mieć swoje własne zdanie i postępować  profesjonalnie, i zgodnie z sumieniem. Cecil był pierwszym kamerdynerem, który został zaproszony na obiad wydany przez prezydenta. Tym prezydentem był Ronald Reagan.

Zdjęcia pochodzą z internetu.

Wartko i ciekawie poprowadzona akcja sprawia, że z napięciem oczekuje się kolejnej sekwencji filmu. Reżyser Lee Daniels za pomocą Oprah Winfrey, która w filmie gra żonę Cecila i głównego bohatera Cecila, zagranego w sposób perfekcyjny  przez Foresta Whitakera, i innych znakomitości aktorskich jak Robin Wiliams, Fane Fonda .... stworzył film prawdziwy o przemianach w historii, kulturze amerykańskiej, ruchach społecznych, obywatelskich.
Bez patosu, złości, goryczy, nienawiści  - sfilmowana prawda o Ameryce, która potrafiła zginać karki swych obywateli i nie być sprawiedliwa, przez pryzmat życia czarnego (o niezwykle prostym kręgosłupie moralnym )służącego białych prezydentów. 
Polecam gorąco zwłaszcza tym osobom, które lubią oglądać filmy inspirowane i zrealizowane  na podstawie prawdziwych zdarzeń. Choć niedawno dowiedziałam się z różnych źródeł, że na poczet realizacji filmowej niektóre postacie zostały wymyślone.
Ale tylko dlatego to uczyniono, żeby w głębszy sposób oddać tamte realia życiowe Amerykanów. I ja to rozumiem.


Suplement.
Cecil (prawdziwe nazwisko: Eugene Allen) zmarł w 2010 roku, a od 2012 roku, jego dom, lokalna organizacja, umieściła na spacerowym szlaku miejsc historycznych w Waszyngtonie. To był wyjątkowy człowiek, który przeżył wyjątkowe życie, dzięki czemu opowiedział wyjątkową historię i powstał wyjątkowy film.

15:58:00

Dwa dni w kalendarzu... przeznaczone wyłącznie dla babci i dziadka.

Dwa dni w kalendarzu... przeznaczone wyłącznie dla babci i dziadka.
Dzień Babci i Dziadka... Dzień Kobiety i Mężczyzny, którzy mają wnuki.


Trochę historii. Od 1964 roku w Polsce zaczęto oficjalnie obchodzić Dzień Babci. Stało się to za sprawą poczytnej w owym czasie popołudniówki "Expessu Poznańskiego" (bez niej mój tato nie był w stanie usiąść do obiadu), która pomysł tygodnika "Kobieta i życie" ogłosiła formalnie za sprawą dziennikarza Kazimierza Fliegdera będącego głównym pomysłodawcą uczczenia babć. W 1966 roku "Express Wieczorny" potwierdził zapoczątkowanie nowej tradycji. I tak to dzień 21 stycznia stał się Świętem mam, których dzieci urodziły swoje dzieci (i tak w kółko się plecie).
W latach osiemdziesiątych XX wieku, 22 stycznia do Dnia Babci dołączyło Święto Dziadka, czyli męża mamy, który ma z nią dzieci, a one idąc za przykładem rodziców mają swoje dzieci (i tak w kółko się plecie). I te dzieci nazywamy wnuczkami i wnukami. I to one są po to by inspirować te święta, które są jak najbardziej rodzinnymi dniami. Dopóki wnuczęta są małe, to ich rodzice im pokazują jaki mają (bądź nie mają) mieć szacunek do ich rodziców i idąc za tym przykładem... wnuczęta dają babciom i dziadkom kwiatki, bombonierki (dziadkom, może piwo), rysują, i starają się jak najbardziej wzorowo pokazać jacy dziadkowie są dla nich ważni. Potem gdy już dorastają, nawet są już dorosłymi ludźmi pamiętają (bądź nie) o babci i dziadku. Ale to wszystko zależy od początku, gdy dziecięcy jeszcze obserwatorzy zobaczą czy te święta babcino-dziadkowe są tylko na pokaz, czy prawdziwe jest i szczere ich przesłanie. Dzieci zobaczą to w codziennym pokazywaniu, czynach ich rodziców wobec swoich rodziców, czyli dziadków ich. I dzieci to zakodują w swojej pamięci i odkodują, gdy świadomość już będą mieli bardziej empiryczną, zupełnie inną niż wtedy gdy byli małymi dziećmi, i wtedy okaże się jak to jest naprawdę z tymi świętami, relacjami ludzkimi, i rodzinnymi. 
W Wielkiej Brytanii święto dziadków obchodzone jest w jednym dniu, w pierwszym dniu października. We Francji podobnie, jest to święto ruchome, obchodzone w pierwszą niedzielę marca, w Hiszpanii 26 lipca. W Bułgarii i Brazylii, tak jak w Polsce 21 stycznia. W USA Kongres i prezydent Jimi Carter ustanowił i zatwierdził Narodowy Dzień Dziadków na pierwszą niedzielę po Święcie Pracy, które obchodzone jest w pierwszy poniedziałek września. Tak jest również w Kanadzie. Symbolem tego święta jest niezapominajka... jakże wymowny kwiatek. Nawet w Rosji od 2009 roku (dopiero) 15 października obchodzone jest jako jedno, rodzinne święto babć i dziadków. 
Rzec by można, że jak świat długi i szeroki, od południa do północy, wschodu do zachodu, bez względu na wiarę, wyznanie, kolor skóry i polityczne powiązania, wszyscy honorują te dni wyznaczone w kalendarzu, specjalnie dla NICH... babć i dziadków. I wszyscy celebrują je bardzo poprzez spotkania, prezenty, torciki w kształcie serca, czasem dobre wino.
Ale jak jest w te inne dni, gdy w kalendarzu nie jest świątecznie ? 

Znałam tylko jedną swoją babcię, mamę mojej mamy. Gdy się urodziłam, ONA miała 52 lata. Miała już jedną wnuczkę, starszą ode mnie o rok, córkę młodszego brata mamy. W sumie uzbierały JEJ się trzy wnuczki i dwóch wnuków. Ja byłam jedyną córką swoich rodziców. Moja starsza trójka dzieci miała to szczęście, że gdy przyszli na świat moja Babcia jeszcze żyła i była przeszczęśliwa, że ich doczekała. Ale życie tak ma, że zawsze jednakowo się kończy każdemu i w maju 1988 roku, takim pięknym miesiącu niosącym nadzieję... moja Babcia zmarła. Nie było mnie przy niej. Byłam w delegacji. 
Stanęłam w drzwiach po powrocie, a one bez wkładania klucza w zamek otworzyły się przede mną. To nie była ta pora dnia by w domu ktoś był... otworzył mi mąż, nie poszedł do pracy i chciał mi delikatnie sam o tym powiedzieć (nie było wtedy telefonów komórkowych). Spojrzałam na niego i wiedziałam, że coś się stało. W mieszkaniu było pełno papierosowego dymu. Palił papierosy, wiedziałam o tym, ale żeby aż tak... .
Moja Babcia Marynia – Guru całej rodziny, którą kochali wszyscy, a ONA najbardziej mnie. Często to odczuwałam, a moi rodzice, zarówno mama (JEJ córka) jak i tata, JEJ zięć - okazywali jej szacunek, miłość i troskę  każdego dnia. 
Miałam ją w swym życiu 31 lat i byłam bardzo o nią zazdrosna wobec kuzynek i kuzynów, choć czułam, że moja z nią więź była wyjątkowa. 
Dzisiaj myślę, że może oni też tak czuli gdy była z nimi, a nie ze mną. 
Ale to dobrze. I tak miałam wyjątkowe szczęście, że Babcia mieszkała razem z nami, a do moich kuzynów chodziła  tylko z wizytą. 
To ONA była zaraz po mamie, a może przed ... najważniejszym człowiekiem, kobietą, w moim życiu i to ONA  pokazywała mi jak jak przyszyć guzik, jak być kobietą, jak czerpać radość z tego, bez względu na wiek. Miała jedne czarne, na zgrabnym obcasie czółenka, które co tydzień malowała na inny kolor, bo ... "nie wypada chodzić z wizytą w to samo miejsce, w tych samych butach, trzeci raz pod rząd... a poza tym, poza tym czarny kolor jest nudny i do trumny...".
Taka była. 
Czasem byłam dla NIEJ niedobra, zbyt skupiona na swoim życiu, bo szkoła, praca, mąż, dzieci... . A przecież gdyby nie ONA, kim ja bym teraz była? Skąd bym wiedziała jak zrobić biszkopt, by nie upadł, albo jak przyszyć guzik by stał na nóżce, jak pisać kształtne literki, kiedy dziewczynka jest kobietą, jak dobierać stroje, jaką ziemię lubią kwiatki, jak opiekować się malutkimi dziećmi... i co to znaczy mieć kindersztubę, i jakie to ważne, żeby ją mieć. Z JEJ dumy dla mnie czerpałam energię i starałam się tak bardzo, że pławiąc się w swoim zadowoleniu, zaczęłam coraz mniej z nią, przy niej być.
Jak dziecko... nie przetworzyłam sobie, że wszystko jest zmienne i JEJ może zabraknąć. Gdyby żyła dzisiaj, tu na ziemi, miałaby 112 lat.

Babciu, moja jedyna, przeze mnie zapamiętana... żyjesz w mojej pamięci i we wspomnieniach o Tobie, które snuję, bo niosą za sobą same radosne, mądre chwile. A te pielęgnuję. Np. Twoją rozmowę z mamą:
Babcia, mama, kuzyn, szwagierka, dziadek ... to tylko nazwa pokrewieństwa, a nie określenie płci. Nie martw się mówiła do mojej mamy, gdy ta zmartwiona była, że w wieku 47 lat została babcią. Nie przestajesz być Stefką i kobietą przez to, że twoja córka urodziła syna. Zyskałaś dodatkowy przydomek... babcia, do Stefka, ale ciągle jesteś kobietą. Pamiętaj o tym. - mówiła Babcia i śmiała się - mnie doszło jeszcze "pra"- dodała.
Pamiętam, tak było. 



20:10:00

Rosyjski duet wokół oczu.

 Rosyjski duet wokół oczu.
Z czasem powieki (jako, że skóra w tym miejscu jest bardzo delikatna) zaczynają się marszczyć. Wydaje się, że mamy więcej skóry na tej przykrywce oka i ono zamyka się, i zdaje się, że jest mniejsze. I to dzieje się bardzo szybko, już po trzydziestce takie zmęczone, najpiękniejsze oko daje patrzącej na nas osobie, znak, że to nie jest już spojrzenie młode. To samo dzieje się pod okiem, gdzie skóra również bardziej delikatna niż w innym obrębie twarzy. I właśnie dlatego o okolice oczu należy jak najwcześniej zadbać. Oczywiście wiadomo, że nie należy przecierać oczu, wystawiać na słońce, siedzieć za długo przed telewizją czy komputerem itp. itd., ale wiadomo jak jest i dlatego, skoro przemysł zarówno kosmetyczny, jak farmaceutyczny daje nam możliwości (produkując kremy i maści) by przedłużyć jak najbardziej, ile tylko można ten stan by wyglądać młodo (choć umrzeć jak najbardziej staro), to trzeba korzystać i próbować. 



Wybór propozycji w zakresie różnych kremów i serum, które spowalniają skóry procesy starzenia się powiek i pod oczami, jest w drogeriach i aptekach bardzo szeroki. Wybór jest trudny, ale ja tego rodzaju próby bardzo lubię. Tym razem wsmarowywałam sobie codziennie od dłuższego czasu rosyjski produkt, który już przed laty wielu stosowałam (kupiony w zielarni) i byłam bardzo zadowolona. Teraz przypadkiem do niego wróciłam (krem, nie facet ... nie będzie robił wymówek, wrócić można). Krem został wyprodukowany z naturalnych składników: protein ryżu, orzecha żeń-szenia syberyjskiego i, amarantusa itd., same naturalne składniki roślinne. Nie zawiera syntetycznych produktów i parabenów. Naprawdę w sposób odczuwalny i widoczny napina powiekę i "otwiera oko". Stosowałam go nawet wtedy kiedy miałam zapalenie spojówek spowodowane przyjmowaniem antybiotyku i odczuwałam ulgę pod powieką, a na niej napiętą delikatnie skórę, bez sieci dodatkowych zmarszczek, które mogły niewątpliwie powstać z powodu nagłego, nadmiernego spuchnięcia oka, a potem... wiadomo... powroty do stanu przed, w każdym przypadku są ciężkie i trudne. Dzięki temu kremowi udało się za bardzo nie nadwyrężyć obolałej tkanki. Ma też niestety jedną wadę ten dobry specyfik... jeśli chodzi o moje wrażenie, jego konsystencja jest zbyt leista, rzadka tak, że nie umiem go wycisnąć z tubki tylko odrobinę by na oko wystarczyło. Przez ten brak gęstości musiałabym mieć dwie pary oczu, żeby go nie zmarnować, bo za każdym podaniem, to za dużo mi go na opuszkach palców zostaje i przez to szybko ubywa mi go, i to zmartwienie jest dla mnie, bo on naprawdę pomaga mi. Chciałabym aby jak najwięcej go jeszcze było, choć zakup jego to koszt jedynie ponad 10 zł za 50 ml.




W parze do kremu na powieki sprawdziłam też rosyjskie serum pod oczy stworzone na bazie naturalnych ekstraktów z roślin Bajkału. Moja niezwykle wrażliwa skóra w ogóle, (a wokół oczu, to już bardziej niż bardziej) od początku to delikatne serum polubiła. Również je stosowałam przy chorobie oczu i się nie zawiodłam. Zresztą ulotka zapewnia, że nie zawiera parabenów, nie był testowany na zwierzętach i zawiera tylko składniki organiczne. I ja temu zapewnieniu wierzę, choć bywam czasem naiwna, to po wklepaniu odrobiny pod oczy, one nie płaczą, nie łzawią ani trochę, a przy stosowaniu kremów w tej okolicy, to różnie u mnie bywa. W ulotce przeczytałam, że oprócz działania nawilżającego i napinającego (co mogę odczuć) ma też działanie grzybiczobójcze, bakteriobójcze i przeciwzapalne, co w moim mniemaniu jest bardzo istotne w działaniu tego typu kosmetyku. W tym przypadku wszystko mi pasuje (konsystencja też).
Ta rosyjska para sprawiła, że uśmiechnięte są moje oczy, bo kolejna w moim życiu próba, wypadła niezwykle dobrze. Trochę większa tubka i mniejsza buteleczka, dwie niewielkie rzeczy, a zadowolenie duże.

18:11:00

Powody, dla których warto jest żyć... jeden podstawowy (uwaga spoiler)... TY.

Powody, dla których warto jest żyć... jeden podstawowy (uwaga spoiler)... TY.

..., więc dlaczego po prostu tego nie robisz (nie żyjesz, tylko się zastanawiasz), zaczynasz dzień od narzekania, od ubolewania, że znowu musisz wstać, że jeszcze ciemno, że pada deszcz (choć o tej porze roku lepszy byłby śnieg), że dopiero 6.20, a sąsiad już wwierca się wiertarką w mur i w umysł Twój, który jeszcze śpi, choć szczoteczka z pastą jest już między zębami (tak sobie gadam, w swojej potarganej głowie). O właśnie... wizyta u dentysty... przypomina mi się, gdy ból zęba usuwa z głowy terkot wiertarki, a przypomina, że to nic w porównaniu z leżeniem z otwartymi ustami na leżance u stomatologa.  Ale nic nie trwa wiecznie, więc chwila tego przemyślenia też przemija i zaczyna się codzienna rutyna. Radio gra już od piątej. Właśnie po skocznej, rozbudzającej piosence w ucho wpada mi optymistyczny głos spikera, że dzisiaj dzień o 20 minut dłuższy i środa, to prawie jak piątek, bo gorsza połowa, za kilkanaście godzin upłynie, i za chwilę będzie piątek. Piątek... wiadomo brzmi optymistycznie. Grunt to optymistyczne nastawienie dające pozytywną perspektywę. A perspektywa, to kwestia wyboru (sama siebie przekonuję). Przy takich maślanych rozmyślaniach moja babcia już dawno utarłaby z kremówki prawdziwe masło, albo wyrobiła do wyrośnięcia drożdżowe ciasto, które pięknie by rosło. U mnie tego (i niejednego też przedtem poranka) jedynie co rosło (no co?... nikt nie jest idealny), to niechętne spojrzenie na wstający aktualnie dzień.
I co? I co ja? Zdążyłam się ledwo ubrać, pomalować lewe oko (prawego nie zaczęłam, bo gwizdnął na mnie czajnik, a z nim nie ma żartów... przedostatniego czajnika głos zignorowałam i jego "zapach" obudził sąsiada) i mieć poważny problem z doborem kolorystycznym szalika, i ...
  • A może inną, bardziej stonowaną torebkę? - tak bezwiednie i mało ambitnie rozmyślając stanęłam przed lustrem w przedpokoju, podciągając talię sukienki pod brodę, aby zapiąć zamek sukienki, który wszyty jest z tyłu.
Wyglądałam komicznie, żeby nie dodać "tragi"przed komicznie (tylko ze względu na łaskawość wobec siebie samej, bo czasem warto być, dla siebie wyrozumiałą). I właśnie w tym momencie i już w tym, kiedy umieściłam talię sukienki w mojej (umownej w rzeczywistości bardziej) talii i odbiciu lustra zauważyłam, że dekolt tejże sukienki (niebieskiej) jest nieregularnie czerwony (bynajmniej nie z powodu lamówki, fantazyjnie przyszytej), lecz czerwony od szminki, która z moich ust przeniosła się na brzeg sukienki... w tym momencie zrozumiałam, że..., że ja (mimo wszystko) siebie lubię (choć bywam wkurzająca). I lubię te, i inne poranki bez względu na jakieś drętwienia dłoni, łamanie w lędźwiach, ból zęba, pomarszczoną skórę, wiadomości (najczęściej dramatyczne dochodzące ze wszystkich stron (o smokach politycznych i smogach wtryniających się do płuc przez zwykłe oddychanie, i rozchylanie ust w uśmiechu).
Skoro lubię, jeśli LUBIĘ, to dostateczny powód, żeby żyć. Muszę łyknąć trochę magnezu,
paracetamolu czy innego ibupromu, złuszczyć skórę różanym żelem, wklepać krem, zaakceptować swój ząb, jaki jest (na szczęście jest) i odciąć od swego ucha wiadomości zastępując je płytą z muzyką, albo jeszcze raz obejrzeć reportaż Martyny Wojciechowskiej z Bhutanu – miejsca szczęśliwych ludzi, gdzie nie liczy się wzrost PKB, tylko wskaźnik szczęśliwości każdego pojedynczego i w całości ludka.
Mój znajomy (niejaki pan Edward i tu po wyrażeniu"bardzo" następuje... po pięćdziesiątce, wykształcony, zamożny, z młodszą, kolejną żoną, przedsiębiorca, właściciel, czego sobie można zamarzyć (ciągle bardzo...) gdy się ze mną spotyka  (i tu ... nie bardzo często, ale dla mnie wystarczająco) zawsze powtarza, że (tu cytuję) teraz już tylko będzie gorzej.
I tu zawsze zadaję (sobie, nie jemu, bo jestem dobrze wychowana (?)) pytanie – skoro taką pewność ma, to po co mu ta kolejna chata, nowsza wersja nowszej wersji, limitowanej samochodu i w ogóle, po co mu ta góra pieniędzy, jeśli ta górna, prawa trójka od ostatniego (z nim, ponad trzy miesiące) widzenia jest ciągle (może nawet jeszcze bardziej, jak na moje oko) ukruszona?

  • Jak ktoś upadnie, to może się tylko podnieść, a pan Edziu przecież nawet nie upadł. Raz tylko nogę złamał jak był na nartach (oczywiście w Alpach, a nie w jakiś zwykłych Tatrach), ale w konsekwencji skończył swój urlop w najlepszej prywatnej klinice i tam poznał swoją następną, bardzo młodszą żonę (ortopedę, w sumie szkoda, że nie stomatologa...to a'propos zęba). Poprostu farciarz i szczęściarz. Złamał nogę, ale dostał zupełnie nową(żadną rozwódkę, ani wdowę) żonę i jeszcze połowę jej konta.To czego on taki nieukontentowany?
Te rozważania zajęły mi czas, a moje w nim ruchy (mimo myślenia) sprawiły, że zmieniła się moja przestrzeń z mieszkania na przystanek autobusowy, na który dzielnie dobrnęłam. Na chwilę tylko utknęłam w pryzmie nieusuniętego brudnego śniegu (jak utknęłam w swoim porannym zamyśleniu) i wsiadłam do wypchanego autobusu (też zatrzymał się na chwilę), żeby inni ludzie, a wśród nich ja mogłam do niego wsiąść, i jechać. I tak trzymać.

Przed nami wiele przystanków, ale ważne, żeby jechać. Wytrzymać tłok, chybotanie, nie zawsze wygodne siedzenie (nawet brak oparcia i wsparcia), ale trwać. Życie jest tego warte.








18:20:00

Lubię gdy...

Lubię gdy...
Źródło: http://palmers.com.pl/produkty/pielegnacja-ciala/brazujacy-balsam-do-ciala-250ml

Lubię gdy ciało nie jest zwyczajnie białe jak płótno, ale chociaż delikatnie zabrązowione mimo pory roku, nawet jak jest zima. Skorzystałam z oferty Palmer's Natural Bronze z witaminą E. I faktycznie skóra po zaaplikowaniu tego bronzera jest w naturalnie lekko brązowym kolorze po pierwszym zastosowaniu i to jak na porę roku zupełnie wystarczy. Nie ma smug, ani nie tworzą się plamy. Według zapewnień producenta skóra powinna być maksymalnie nawilżona i wygładzona. Niestety w moim przypadku to się nie sprawdza. Kolor mnie zadowala i nawet zaryzykowałam powtórne nasmarowanie tym balsamem, czym pogłębiłam odcień, na bardziej ciemny. I też mi się spodobało. Niestety, zwłaszcza na dłoniach i łydkach skóra wyraźnie stała się bardziej wysuszona (ale to z pewnością indywidualne odczucie) i łuszcząca. Nasmarowałam ją w tych miejscach innym balsamem mocno nawilżającym i... i po sprawie. Jeśli chodzi o zapach, to ja w żadnym kosmetyku, zupełnie subiektywnie i indywidualnie jak najbardziej... nie znoszę zapachu masła kakaowego, dlatego z tej przyczyny nie wrócę już do tego upiększacza. Połączenie zapachu własnego mojej skóry z balsamem zrobionym na bazie masła kakaowego i wit. E jest nawet dla osób z boku.... nie do wytrzymania. Szkoda.

18:58:00

Banały trzy

Banały trzy

SPONTANICZNIE ...
... to znaczy nie tracić czasu na zastanawianie się tylko iść na wino, gdy przyjaciółka wykona do Ciebie telefon, że teraz, że za chwilę, a nie gdy będziesz miała wyznaczony i ustalony termin, i czas. Nie myśleć, czy wypada, czy nie, gdy akurat zaśmiać Ci się chce. A śmiej się do rozpuku, bo wolno Ci dysponować radością swą i nie reglamentować jej. Niech codzienna rutyna nie zmusi cię do ograniczenia swawolności i nie zakuje w gorset tylko i wyłącznie powinności. Zdobądź umiejętność śmiania się z życia i poddaj fali spontaniczności, bez zaleceń, i regularności. Tylko dzięki takiemu poddaństwu można czerpać z życia szczęście. Może się to komuś wcale nie podobać, ale doświadczyłam na sobie, że działając pod wpływem chwili (takiej naładowanej dobrą energią, uśmiechem... wykluczając te pod wpływem złości) można wprowadzić do swojego życia wiele dodatkowej radości.




MIEJ ŚWIADOMOŚĆ, ŻE...
"Życie nie składa się z sukcesów, porażek, radości i smutków... ono składa się z pojedynczych dni"
Te zapamiętane pojedynczo dni składają się na Twoje własne podsumowanie, co było w nim dobre, co niekoniecznie do końca złe. Może dzisiaj wstydzisz się czegoś po niewczasie? Żałujesz? Nikomu nic do tego jakie jest w tej sprawie Twoje uważanie. Nic nie jest dane raz na zawsze. Zmieniają się ludzie i rzeczy. Zdarzają się nieszczęścia i śmieszne historie. Niczego skutków nie przeżywamy jednakowo głęboko, do końca swych dni. Możemy być szczęśliwi nie raniąc się ciągłą pamięcią o smutnych doświadczeniach, tylko wtedy kiedy będziemy w pamięci pielęgnowali z szacunkiem dobre wspomnienia. Ja tak robię, a przynajmniej staram się i wychodzi mi to jakoś, czyli zupełnie nieźle.
Czasem (nawet bardzo często) wydawało mi się, że zawalił mi się cały świat, pozamykane są wszystkie drzwi, a ja duszę się i nie mam jak wyjść. Ale zaraz potem (choć tylko wtedy gdy nie traciłam nadziei, i sama dawałam sobie szansę) otwierało się okienko. Nie raz było bardzo maleńkie, ale chwytałam się smużki światła, którą dawało... i chwytałam, trzymałam i już nie puszczałam. Było jedno, pojawiło się drugie, taka kolej zdarzeń i nawet przedmiotów jest.

Nic nie jest dane raz i na zawsze. Tego świadomość warto mieć.





PRZYJEMNOŚĆ... to takie proste, żeby ją mieć.
Wystarczy cieszyć się z tego co właśnie mamy, a nie rozpatrywać, że sąsiad ma lepiej, więcej i piękniej. Zastanawianie się nad tym co by było, gdyby się miało i to, i to, i tamto jeszcze... jest wyczerpujące, i dołujące okropnie. Dusza nam jak utopiona we wrzątku tylko oczekiwaniami wrze, a... a nie widzi wtedy, że pewne rzeczy już dawno są. Szczęśliwym można być o wiele bardziej... doceniając to co mamy niż zagryzając swą świadomość rozpatrywaniami nad tym czego nie osiągnęliśmy, nie otrzymaliśmy. Czasem tak się zdarza, że ci co nad wyraz dużo wszelakiego dobra mają i przyjaciół (?) cały krąg, to mniej szczęśliwi są, niż ci nad wyraz skromnie żyjący. Osobiście cieszę się, że nie gonię za gadżetami, choć bardzo lubię patrzeć (i mam) ładne kosmetyczki różnego koloru, fasonu, z materiałów wszelakich, ale to są tylko rzeczy. Bez nich przetrwam, ale bez wokół ludzi i uśmiechu, nic przyjemności nie dawałby mi świat. I sama oceniam czy przyjemnie mi się żyje. Może komuś jestem w oku solą, że tak mi jest. To jego problem... doradzam przemyć szybko wodą oko, by nie drażnić delikatnej tkanki, bo z tego tylko kłopoty są, i marzenia, które pozostają tylko marzeniami. One łączą się z bliżej nieokreśloną przyszłością, co do której pewności nie mamy, że będziemy egzystować w niej. Więc czerpmy przyjemność dzisiaj, teraz i tu.





PS. Ta chwila, kiedy połowa tekstu znika z bloga w niewyjaśnionych okolicznościach, a Ty dowiadujesz się o tym przypadkiem... Zapraszam do lektury jeszcze raz :)

http://starakobieta-i-ja.blogspot.com/2017/01/rozwazania-poswiateczne-o-swietach.html

17:38:00

Mgiełka Lirene

Mgiełka Lirene
Źródło: http://www.rossmann.pl/

Tak to jest. Rano nakładasz makijaż i wyglądasz pięknie i świeżo, szczególnie po dobrze przespanej nocy. Niestety już po paru godzinach czujesz się jakoś wyblakła, pomadka na ustach zjedzona po wypiciu kawy, zjedzeniu kanapki (zakładam, że jesz śniadanie, bo ono jako uruchomienie metabolizmu, by nie przytyć przypadkiem... jest najważniejsze) i jakieś podenerwowanie, wzruszenie, to wszystko sprowadza się do jednego... wyglądasz jak wyblakłe płótno, albo jeszcze gorzej – nieświeżo. I w tym powinna pomóc "Mgiełka utrwalająca makijaż"z Lirene. Po prostu na wykończenie, ostatnie muśnięcie pędzlem policzków pudrem i podkreślenie czerwoną lub inną szminką warg... naciskasz pompkę i pryskasz się delikatnym deszczykiem o przyjemnym zapachu ogórków i...i już. Czuje się lekkie odprężenie i po chwili jakby scalenie całego makijażu. Jest jest takie wrażenie utrwalenia całości. Przez parę godzin, nawet sprawdzając w lusterku można sprawdzić, że makijaż zachowuje swą poranną świeżość bez specjalnego poprawiania. Niestety nie jest to (przynajmniej w moim przypadku) 10 godzin jak zapewnia przyklejona na czarnej buteleczce, kartka od producenta. Faktycznie trwałość makijażu jest przedłużona, na twarzy po zastosowaniu tego preparatu nie tworzy się maska, ani żadna skorupa, wprost przeciwnie odczuwa się świeżość, ale nie trwa ona zbyt długo. Wypróbowałam, że można się psiknąć (kolokwialnie mówiąc) tą mgiełką kilka razy w ciągu dnia i wtedy skóra zyskuje dodatkowe nawilżenie i odczuwa się widoczne poprawienie kolorytu skóry bez ponownego nakładania makijażu, ale usta trzeba kolejne razy poprawiać, i rzęsy też. I tak polubiłam ten kosmetyk. Rozpylam go prawie codziennie po nałożeniu maka up'u, przy zamkniętych oczach i ustach... po chwili wysycha.... otwieram oczy... i widzę w lustrze wypoczętą twarz. Cel został osiągnięty. A, że nie na długo? Ale zmokłam kiedyś, a byłam bez parasola i miałam zmoczone włosy, i w butach też było dość wilgotno, a makijaż nie rozmył się. Wpadłam na ważne, poranne spotkanie i wyglądałam jakbym zdążyła się pomalować tylko zabrakło czasu na wysuszenie włosów. Mgiełka od Lirene będzie miała miejsce na mojej toaletce.

16:31:00

Rozważania poświąteczne... o świętach.

Rozważania poświąteczne... o świętach.

Święta, święta... parę dni przerwy i Sylwester odtańczony. Nowy Rok rozpoczęty i, i kolejny dzień. Skończył się przyjemny czas oczekiwania, kolejne coroczne święta przeszły do historii, poprzedni rok nazwany został starym, choć kilkadziesiąt godzin wcześniej wcale taki nie był i przebudzenie w nowym, nieznanym, ale z ochotą witanym czasie.
Osobiście nie znoszę Sylwestra i nigdy, odkąd pamiętam, nie lubiłam tego dnia, ani tej rzekomo wyjątkowej nocy. Co do Sylwestra, imienia – nic nie mam (nawet miałam kiedyś takiego wujka, ale on już od dawna nie jest na świecie tym), a noc? Noc, która w swej połowie zmienia jedynie cyferkę w kalendarzu na wyższą i dodatkowo postarza pesele, co w niej jest wspaniałego? To tylko kolejna zmiana. Na lepsze? Załóżmy, że tak. A jak lepsze już było w zeszłym roku, to co ma być jeszcze lepiej? Lepiej by ciągle było dobrze jednostajnie. Huśtawki nastrojów, to nic dobrego. I jeszcze to, że tradycyjnie i według większości powinnam się cieszyć w tę noc. Koniecznie tańczyć, śpiewać, bawić, pić (i nie mam na myśli tu wody, której picie skądinąd jest bardzo zdrowe) i sporo zakąszać (najlepiej golonką), a wszystko (najlepiej) w przepięknej sukni, jak z bajki u boku (najlepiej) przystojnego partnera. A ja? Najlepiej bawię się wtedy, gdy sama tego chcę, a nie gdy kalendarz wyznacza mi, że teraz, w tę noc muszę być jak najbardziej wesoła, urocza i na rozkaz tradycji... zadowolona.
To nie znaczy, że nigdy nie spędzałam Sylwestrowej Nocy w większym towarzystwie (w eleganckiej sukni, bo z przystojnością partnerów... no różnie bywało, rzecz dyskusyjna), nie bawiłam się bardziej lub mniej wesoło. Tak czy owak uważałam i zdania w tej kwestii nie zmieniam, że zmiana z 31 grudnia na 1 stycznia obojętnie jakiego roku, to może być tylko, dobra zmiana jak się ma kilkanaście lat, a potem... potem jest tylko gorzej. A jak ktoś myśli inaczej, to tylko pociesza się. Ledwie minie styczeń, zaraz będzie słońce wyżej i króciutka wiosna, i wakacje ledwie się zaczną, już dzieci do następnego etapu szkolnego polecą. I tak w kółko, kółko, które zmienia zmienia cyferki w naszym wieku.

Jeszcze te postanowienia noworoczne, bo niby nowa karta otwiera się i jest czysta strona, więc trzeba dobrze zapisać ją. Codziennie rano jest jest nowy dzień (po wieczorze też jest noc) i jeśli się tylko tego pragnie, to nowe, i inne można zacząć każdego dnia... przestać palić, stracić kilogramy, poszukać lepszą pracę, mężowi wybaczyć, żonę zacząć dostrzegać; dzieci słuchać, rozmawiać, a nie informować i jeszcze do tego zacząć oszczędzać (jak ma się co), o siebie dbać, i nawet zacząć ćwiczyć, i o zdrowie dbać; nie marnować czasu na bylejakość, i Bylejakich; i dbać o jakość swojego życia w kontekście bycia z innymi ludźmi, a nie tylko by więcej mieć.
Jeśli chcemy coś zmienić, to kalendarz nic do tego nie ma. Wprost przeciwnie. Powinniśmy wyprzedzić go, nim... kopniemy go. Osobiście od dawna już specjalnie nie planuję zbyt do przodu... dalekosiężnie. Dawno przekonałam się, że... niestety są "siły", które niezależnie ode mnie mogą skomplikować moje zamierzenia. Skracam więc moje plany do tego by... żyć według swoich zapatrywań i zasad, i dodatkowo sprawiać radość każdemu napotkanemu... tylko z powodu mojego (może to głupie, co powiem)... mojego zaistnienia w jego życiu. Sprawia mi ogromną radość, że zwykła rozmowa z kelnerem w Pijalni Czekolady wywołała szczery uśmiech na jego twarzy, przedstawił się z imienia (Łukasz) i był rozbawiony, choć gdy z nim porozmawiałam dłużej... to nie przepada za swą pracą, ale studiuje, nie jest z miasta i ... sama pani wie, wszystko kosztuje... wynajęcie mieszkania, i... potoczyła się rozmowa.
    - Następna czekolada na mój koszt, niech tylko przyjdzie pani, fajnie się rozmawiało – powiedział
    Łukasz przypomniał mi o Izie (pamiętacie.. pomogła mi siatki nieść). Iza pracuje w Pierogarni, by zarobić na swoje utrzymanie i naukę poza swoim rodzinnym miastem.
    Cudowni, młodzi ludzie, którzy nie żerują na nikim, tylko we własnych rękach trzymają swój los. I dla nich ta zmiana Roku, to nadzieja na polepszenie losu przez ukończenie nauki, zdobycie zawodu, może poznanie kogoś z kim chcieliby witać następny Rok. Ale jak się ma za sobą więcej dekad niż przed sobą, to głównie ma się pragnienie, żeby nie było gorzej i jak najdłużej utrzymać status quo.
    - Jeszcze Marcin (przyszedł mi na myśl), młody (po trzydziestce człowiek) tata dwóch chłopców: Antosia i Teosia, który jest magistrem fizyki. Pracuje obecnie jako przedsiębiorca i znajduje czas, żeby kochać, i rozumieć ten świat. Jeszcze wszystko w lot pojmuje, czyta między wierszami, oprócz języka angielskiego, zna i rozumie angielski humor. Znam go i cieszę się, że umie słuchać, i wyciągać wnioski. Niczego nie trzeba mu po kilka razy tłumaczyć, powtarzać jak ksiądz, i jeszcze (coś co podoba mi się najbardziej) przeklina w odpowiednich momentach, a nie tylko dla przerywnika.
    - Adam (prawnik) po czterdziestce (dwójka adoptowanych dzieci, z których jest baaardzooo dumny, mówi o nich, że to jego krew) też o nim pomyślałam, gdy przypomniałam sobie jak zareagował na informację od kobiety (z nim współpracującej... a było to krótko przed Nowym Rokiem), która mogłaby zwalić z nóg (informacja, nie kobieta), a on po prostu uśmiechnął się i powiedział... pomogę. Jak powiedział, tak zrobił. Marcina i Adama nie ekscytuje już Noc Sylwestrowa i związane z nią obietnice, oni każdego dnia mają jakieś postanowienia... o (przypomniało mi się) Marcin w czerwcu postanowił, że przestaje jeść mięso, choć przedtem nie umiał się bez niego obejść i jak dotąd nie tylko dotrzymuje sobie danego słowa, ale kogo się da dookoła, przekonuje do takiego bezmięsnego sposobu odżywiania. I nie potrzebował do tego kalendarza. A Adam, przyznał mi w rozmowie, że od dawna już myśli o tym by więcej czasu poświęcać swojej rodzinie i nie wychodzi mu to zupełnie. Nie dość, że jest pracoholikiem, to martwi się o zapewnienie bytu bliskim, i nie może tego lęku w sobie zdławić, i żadna zmiana w kalendarz temu nie zaradzi, ale wie, że wszystko od niego zależy, a nie od umownej zmiany czasu.

    W zeszłym roku (2015) chowając stary kalendarz zastanawiałam się czy i co zapiszę na ostatniej stronie nowego kalendarza (2016). Wtedy napisałam "Znowu zmieniłam miejsce w życiu. Czy dobrze robię? Jak dam radę?"
    Tak rozmyślając o ludziach, zdarzeniach przeglądałam kartki kalendarza 2016 roku, patrząc na jego ostatnią kartkę... napisałam..." To był ciekawy i nienajgorszy czas, mam nadzieję, że nadchodzący też mnie nie zawiedzie, i dobrze z ludźmi obejdzie (w tych trudnych globalnie czasach), a mnie przy okazji też da się uszczknąć coś dla siebie, serdecznie uśmiechniętego."
    Nowa kartka - 1 stycznia 2017 roku - nie zastanawiam się, co zapiszę na 365 kartce - postanawiam jak zwykle (każdego ranka) - biorę wszystko, co przyniesie mi świat.
    W zależności od biegu spraw... będę się zastanawiać i postanawiać.



Copyright © Stara Kobieta... i ja , Blogger