18:41:00

Mam za złe...

Mam za złe...

Niby taka jestem miła, uśmiechnięta, zadowolona, optymistycznie nastawiona, życie kochająca ponad życie, życzliwa i serdecznie... I na tym dość. Też swoje mam za uszami i też mam czegoś czasami właśnie dość, i żeby lepiej brzmiało ;-) serdecznie dość. Za chwilę już jest mi lepiej, bo w sumie szkoda tracić energię i czas na to co wkurza mnie. Chociaż dzisiaj ;-) jednak coś kusi mnie licho, żeby o tym co mam komu i czemu za złe (?) napisać ;-)

Zacznę od czasu:
Czasowi mam za złe, że jest taki niereformowalny... tylko w przód, w przód... goni. Niech by na chwilę przystanął chwileczkę, momencik w takim momenciku właściwym, kiedy motyle w brzuchu i frr... ta radość... Ech nie... zdaje mi się, że on tylko zatrzymuje się, gdy mnie boli... wtedy ta chwila długa jest... jeszcze dłuższa nich kolejka do ortopedy.

Rozmyślania o czasie są jednak zbyt filozoficzne i właściwie nic nie wnoszą, bo on… znaczy czas... i tak robi swoje. Niezależnie od rozpatrywania go i tak w każdym aspekcie życia daje o sobie znać... i nie zawsze, a raczej częściej niż rzadziej robi to w niezbyt elegancki sposób.
Natomiast warto rozpatrzyć sprawy, na które ma się wpływ. I to co się komuś lub czemuś ma za złe... zmienić w taki sposób, by już nie myśleć o tym źle.

I ja ma za złe rowerzystom...

Rowerzystom (nie wszystkim ;-). Mam za złe, że oni pędząc jak torpedy nie uwzględniają tego, że jednak większość idzie chodnikiem, a nie śmiga jak strzała. Teraz przykład prosto z mojego doświadczenia... z domu, pieszego wychodzenia ;-)  Wysiadam sobie z autobusu, na przystanku... nie z pędzącego... na wyznaczonym, oznaczonym miejscu, gdzie ten się zatrzymuje. Z niego wysiadają ludzie. Ja też wysiadam... człowiek, kobieta, nie w młodzieńczym opakowaniu, skręcona bólem grzbietu, pochylona pod ciężarem siatki z zakupami. Po pokonaniu dwóch stopni zadowolona stąpam na chodniku, już tylko prowadzącym do domu, gdzie prysznic by zmyć upał piekielny, a potem fotel, mineralna z cytryną woda i (?) … i jak mnie nie trzepnie, jak nie okręci w przeciwną od wyznaczonej strony drogę... uff..! Co to było? To szybki, wściekły, bo z bluzgami, które doszły mi do ucha... rowerzysta. Przejechał tak blisko mi przed nosem, że okulary zatrzymały mi się na ustach.
Nim zdołałam zareagować, odskoczyć w bezpieczne miejsce... dzyń, dzyń, dzzyyyńńńńńń… natarczywe świdruje mi ucho. Ale, które? Bo głowę mam nienaturalnie przekręconą.
Nie ma czasu do namysłu, trzeba pryskać... Nie w tę stronę! Nie w tę stronę!
Stoję na jednej nodze, bo druga macha nienaturalnie szukając wsparcia... właśnie znalazła je w torbie z zakupami, które już na chodniku odpoczywały.
To z przeciwnej strony, w kask srebrzysty przystrojony, kolejny rowerzysta przesunął mnie dalej, bez mej woli. Cudem, że nie leżałam, razem z zakupami.

Spokojnie, to nie daleko, zaraz będę w moim domu, spokoju... nikt nie będzie mnie przesuwał i mnie rugał.

Idę chodniczkiem wąziutkim, takim na pięć małych krateczek. Z prawej strony płot metalowy zabezpieczający budowę, spod niego wyrastają sprężyście różnorodne krzaki, a pośród nich wielorakie psie kupy... jedna na drugiej... ściśnięte... fuj... 
Po drugiej słupki, żeby trudniej było wyleźć na drogę. Tę dróżkę pokonują ci co idą z domu i wracają do niego, a także ci wszyscy co mają coś, do tych wcześniej wymienionych. Jezdnia ma tylko jeden chodniczek. Po drugiej stronie też budowa i jezdnia. Tam tylko przemieszczają się ludzie zaopatrzeni w samochody.
Idę tym jedynym chodniczkiem, lekko sparaliżowana, oglądam się za siebie... nikt za mną nie podąża. Więc wyciągam lekko, delikatnie, zupełnie nie na prosto, raczej w zgięciu rączkę lewą, by ją nieco wyprostować, uśmierzyć odrętwiałą...
A tu łup!!! Lewa rączka przetrącona... w prawo odepchnięta... ja w przeciwną stronę przekręcona... To rowerzysta w czerwonej bluzeczce, z łysiejącą koliście głową... jak gdyby nic przejechał dalej... jak gdyby nic! Skąd on się wziął?
Tak obrócona, tyłem do upragnionego celu ustawiona... patrzę przed siebie... sytuacją? już nie wiem czy bardziej przerażona, czy bardziej wkurzona.

Ale nie ma czasu na zastanowienie, bo na wprost biało srebrny mustang pędzi... wcale nie ma zamiaru ze swej drogi zjechać w bok, a już na pewno nie zwolnić… Język zaschnięty w gardle zduszony, teraz dodatkowo mi się skręcił... przymknęłam oczy, obróciłam w odpowiednim, domu kierunku i idę...
Blisko, bardzo blisko przy płocie z wyrastającymi krzakami i psimi kupami... nie bacząc na to, że ten mustang musi jakoś przejechać koło mnie, a nie po mnie...  Ale co tam rower… 
To chyba sen, zaraz się obudzę... Będzie dobrze. To na pewno sen...…………………. To na pewno sen... 

Wprost na mnie wyjechała elektryczna hulajnoga (szybka jak seks w windzie :-)). Nim zdążyłam zauważyć, kto nią kieruje... zobaczyłam niebieski kask... buciory też niebieskie... Iii? Nie dało rady... 
Leżałam już na d...e  w wyżej wymienionej psiej kupie, z nogami obronnie uniesionymi, z torebką na głowie, z której na nos wyleciały mi metalowe klucze. A zakupy?… nieważne. Poczułam i usłyszałam jak trzaskają mi zapinane między nogami zatrzaski, a elastyczne body (uwalnia mą kibić ze swobody ;-)) zwija się prężnie na brzuchu... gdzieś w okolicy pępka. A w głowie rozterka: jak wstać by lepiej nie oberwać, jak wstać by nikt nie zauważył, a może już ktoś zobaczył, że tu leży cała rozdarta stara kobieta i stęka ;-)
To był moment, który wydawał się godziną. Hulajnogi nie było. Ja wprost przeciwnie... zostałam :-))

- Pomóc pani? - usłyszałam nad sobą głos. Należał do sąsiada z przeciwka (charakteryzującego się tym, że ma wąsa, żonę, dwa miłe psy i zawsze nabzdyczony wyraz twarzy ;-)
- Nie! Przydepnąć! - głupie pytanie...  to już miałam w domyśle.
Prysnął jednak szybko, jeszcze szybciej niż pojawił się nagle... 
No i dobrze.
Podniosłam się rozłoszczona, że zastał mnie w takiej niekomfortowej pozie ;-) 
Wstałam, otrzepałam w dół sukienkę, body przeciwnie szło wyżej i zanosiło się, że ta wędrówka na tym nie poprzestanie ;-) Rozejrzałam się. Nikogo. Nikogo nie ma. Podniosłam dumnie głowę, wyprostowałam co dało się i … i co nie. Nie! Znowu! 
Chcę obudzić się. To musi być sen.  Pocieszam się. To prawda nie może być (?) Jedzie na mnie rower. Na rowerze mniemam, że mamusia... z tyłu kuferek, a w nim zadowolona mina dzidziusia. Drugi uśmiechnięty jedzie na rowerku obok. Z lewej pachołki, w środku mamusia z latoroślami, ja po prawej  wtulona w płot z krzakami i kupami... i pozostawioną tam przez kogoś hulajnogą…  całkiem, całkiem zdezorientowana...  Dlaczego to ja ciągle mam uważać, dlaczego to ja mam schodzić ze swej drogi?
………………………………………………………………………………………………………..
Jutro idę kupić sobie zbroję, kilka sztuk w różnych kolorach (modna i trendy jestem ;-) i ze wzorem wytłaczanym kolcami. Na głowę obowiązkowo kask... letni z dziurami, na zimę ocieplany. Na święta i niedzielę sprawię sobie pancerz ze srebrnymi  i złotymi szpilami, zakończonymi kulami wypełnionymi rozśmieszającym gazem. Na zmianę okulary w odblaskowym kolorze, takim samym jak torebka i elektryczne wrotki. Napis na pupie... Uwaga! Wysokie napięcie! w kolorze ognistym. Jedźcie wtedy na mnie wprost, z boku, z szybkością bezwzględną. Zobaczymy, kto prędzej dotrze do upragnionego celu i czyje będzie na wierzchu :-)

Już nikomu, niczemu... niczego nie mam za złe... jestem szczęśliwa, zadowolona i wdzięczna... wszystko  pryszcz... byle w całości znaleźć się w domu :-))







10:44:00

Żabą być...

Żabą być...

Żaba trawna, moczarowa,wodna - ogólnie nic pięknego nie ma w tym zwierzątku należącym do gromady płazów. Jednak wszyscy powinniśmy doceniać jej możliwości w łapaniu owadów, zjadania szkodliwych chrząszczy (w większości wielkich szkodników). Żaba zjada również ślimaki i larwy stonki. W związku z tym, że tak dbale opiekują się naszą przyrodą żabki, to są pod ochroną. Nie wolno ich niepokoić, robić im krzywdy żadnej, a już na pewno nie wolno ich zabijać.

Ale żabki mają swoich naturalnych wrogów... bociany i jeże skądinąd sympatyczne jedno i drugie zwierzę... na śniadanie lubią wtrącić sobie żabkę lub ewentualną ropuszkę.
Taki łańcuch pokarmowy: żaba zjada muchę, żabę wcina bocian, a bociana sęp, wilki i tak dalej.
Wśród ludzi też znajdziemy smakoszy żaby. Gdy mi opowiedziano jak się gotuje żabę i co ona wtedy czuje, szybko zrozumiałam, że niewiele mi do niej brakuje.

Wyobraźmy sobie, że umieszczamy żabę w naczyniu z wodą i zaczynamy ją podgrzewać... co się dzieje? Żabka dzielnie się temu poddaje. Wraz ze wzrostem temperatury wody zaczyna dostosowywać temperaturę swojego ciała. W normalnym jej świecie tym bez gotowania też tak czyni, dostosowuje się do środowiska, w którym żyje. Jeśli temperatura nagle wzrośnie, to jeszcze wyskoczy ze stanu wrzątku i uratuje życie, ale gdy ta sytuacja będzie delikatna i długa... przyjmie ją jako normalny swój stan i z przegrzania umrze. Będzie jeszcze próbowała coś zmienić, ale sił już nie będzie miała, bo całą energię zużyła na niedobre dla niej... przystosowywanie się.
Żaba umarła.

Jednak śmierć żaby ma o wiele głębsze dno do przeanalizowania, niż podsumowanie, że umarła ugotowana żywcem, czy z powodu udaru cieplnego, czy wręcz spalenia na mokro.
Żaba umarła, bo zbyt długo podejmowała decyzję. Kiedy jeszcze miała chwilę, jeszcze nie była zbytnio poraniona, gorącem poparzona... mogła wyskoczyć i uratować życie. A tak? Może została dodatkowo zjedzona (?)

Ja tak jak wyżej wymieniona żaba, mam częstą skłonność do przystosowywania się... nie reagując na to, że jest mi w jakiejś sytuacji niewygodnie, gorzej. Niepostrzeżenie, po cichutku, pod płaszczykiem przyjaźni pojawiła się w moim życiu kobieta. Czułam, że jest wyniosła, skierowana na siebie, że jej pycha, egoizm mnie bardzo dotyka. A jednak brnęłam w tę znajomość.
Całą swoją dobrą energię kierowałam by tę relację w dobrą stronę rozwijać, w kieszeń chowając swoją rację.
Potulnie godziłam się na wszystko, przytakiwałam jak trzeba, głową na "nie" kręciłam, gdy inna była potrzeba.

Mimo całego już zmęczenia emocjonalnego, wypalenia energii życiowej, mimo poczucia, że ja nie chcę dłużej być tak zniewolona, że ja do innego życia jestem stworzona... nie potrafiłam w porę wyskoczyć z tego związku.
Przyzwyczaiłam się, że ja jestem ta gorsza, co może kupować jedzenie na promocji, ale jej: Ewie - nie wypada. Nie mogą jej klientki czy znajomi zobaczyć, że ona miesza w przecenach... ona jest z wyższej półki.

Mogłam godzinami i o dowolnej porze słuchać o jej problemach czy powtarzanych tych samych historiach, gdy ja się chciałam nieśmiało odezwać... otóż kończyła się rozmowa.
- Sorry kochana, ja nie mam czasu... tyle roboty, tyle papierów.
I jeszcze taki zwrot zapadł mi w pamięć: kup to wino, nie jest takie dobre, ale tanie przynajmniej... ja moim gościom podać takiego nie mogę.
- Nie mogę sobie pozwolić na niemarkowe ciuchy... każdy widzi i ocenia. A ta torebka to stąd i stąd
są, i buty też stamtąd (tu wykaz światowych marek).
Kiedyś zaczęłam o czymś mnie dotyczącym opowiadać.
- To mnie nie interesuje  -  nie chcę słyszeć o takich rzeczach (choć tematy były różne; może niezbyt inspirujące dla tej młodej osoby ;-)) - w odpowiedzi usłyszałam.

Pocieszałam, wspierałam w rozterkach. Przyzwyczaiłam się, że Ewa zarozumiała jest, wyniosła i traktuje mnie instrumentalnie... nazwałabym to hedonizmem. Niestety :((
Nie słuchałam już, nie patrzyłam, nic nie mówiłam... nie pamiętałam, przemilczałam... co się dało w żart obracałam.
- Taka już jest... usprawiedliwiałam ją, bo żal mi jej było i przecież lubiłam ją. Bagatelizowałam, to co o mnie mówiła, czasem lekceważyła. Czułam, że jestem jej potrzebna... a najbardziej moja do niej cierpliwość, wyrozumiałość i łagodność. (Chyba myliłam się?)

Współczułam jej samotności... wspierałam w determinacji znalezienia miłości, której jak kania dżdżu pragnęła (pragnie do dziś... i życzę jej tego spełnienia z całego serca mego :-))
Myślę, że ona nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że ważniaczką jest, nie chce, bądź nie widzi swoich błędów...  Jej miłość własna jest większa niż ona sama. Kłóci się to z tym, że lubi zwierzęta.
Nigdy nie wiedziałam, kiedy i z jakiego powodu Ewa bez uprzedzenia strzeli focha lub obrazi się, bo po jej myśli nie pójdzie coś.
- To co ja robię, to co ja myślę i mój czas to wszystko nieistotne, pikuś wobec tego co ona Ewa ma na głowie. - Ale, to nic... przyjmowałam ze spokojem, choć nieco przykro było mi... Ale cóż, nikt nie jest idealny i sytuacji idealnych też nie ma.

Mimo wszystko ze swoją całą życzliwością trwałam przy niej wiele lat... z dwuletnią przerwą kiedy coś znowu jej nie przypasiło...  telefony przestała odbierać. Ale wróciła... jak gdyby nigdy nic... bez żadnego wyjaśnienia.
Uraz nie chowam wcale, więc ją przyjęłam = z powrotem. I znowu było jak było...
Ale teraz się skończyło! Mówi się, że tak dzban długo wodę nosi aż ucho nie urwie się... I tak się też stało! Musiałam być asertywna, musiałam pomyśleć o sobie w bardzo ważnej kwestii, stąd Ewie odmówiłam w nagle sprecyzowanej potrzebie.
Ewa oczywiście obraziła się!
Nie mogłam postąpić inaczej, choć bym najbardziej chciała.
Na szali jednej - była Ewy wygoda i odpoczynek... na drugiej mój czas na co innego wcześniej przeznaczony i walka o zdrowie, które jak się okazało w danej chwili, jest w większej katastrofie niż wcześniej się wydawało. Ucho się od dzbana urwało, a ja wreszcie znalazłam odwagę i siły naraz…

Wyskoczyłam z tego wrzątku, uratowałam siebie również w ten sposób, że w ogóle podjęłam decyzję (nie czekałam na odpowiedni moment)...  znalazłam w sobie moc, która uratuje mi zdrowie... ale też uświadomiłam sobie, że muszę inaczej spojrzeć na Ewę i siebie. Nie może być tak, że jedna ze stron czuje się gorsza, a druga chełpi wielkością... każdy ma prawo do własnego zdania... błędy są do zrozumienia i wybaczenia... jeśli nie chodzi o sprawę życia lub śmierci... to trzeba mieć do przyjaciół więcej tolerancji w zakresie wymagania od nich pomocy.
Nigdy więcej nie będę już żabą wrzuconą do wrzątku. A jeśli? by się jednak tak stało, bo różnie w życiu bywa, to już wiem, że nie będę czekać - wyskoczę od razu... bez namyślania!
Ta znajomość nigdy nie podważyła mojej pewności siebie, ale? Kilka razy w niemiłej konsternacji postawiła.
Nie chcę, żeby w relacjach z kimkolwiek to do mnie wróciło.

Żaba*… w symbolice chińskiej niesie dobrobyt i szczęście. Ale żywa!... nie ugotowana przecie ;-))






11:59:00

Syndrom(y) ... czyli co?

Syndrom(y) ... czyli co?

Syndrom... trudne słowo. Zwyczajne jak najbardziej wytłumaczenie... przypadłość, która dotyka każdego z nas. Różnego rodzaju bywa, ale nie da się uniknąć choćby jednej z nich, bo trzeba nic nie robić i zupełnie obojętnym, bez emocji być, by nie ulec którejś z nich. Przeróżne zdarzają się nam przypadki, zdarzenia wskutek, których cierpi nasza dusza i ciało też. Cierpimy na całą listę dolegliwości... nawet nie zdając sobie sprawy, że to są jakieś zaburzenia naszej świadomości, osobowości i co za tym idzie fizyczne osłabienia.

I nie zamierzam tu się wgłębiać w jakieś ciężkie zaburzenia psychiczne. Życie ma to do siebie, że jest składanką cudownych i zupełnie odwrotnych zdarzeń... czasem po prostu boli.

Dolegliwości psychiczne łącząc się z fizycznymi, wynikłe z tego, co przeżyliśmy, jak się do tego w danym momencie odnieśliśmy... to wszystko zbiera się w naszej głowie, w coś co nazwałabym - uzależnieniem, natręctwem niewysłowionym. Do tego uzależnienia dochodzi powoli, stopniowo... nie da się tego przewidzieć... aż zaczyna nam to bardzo, bardzo utrudniać życie. Zatruwamy się syndromami wszelakiego kalibru. Odciąć się nie potrafimy. Nie mamy siły? Może nawet nie wiemy, że w jakiejś matni tkwimy i z jakiego powodu cierpimy (?)

Nie da się zwyczajnie zamknąć oczu, jak wyłączyć światło, jak zasłonić scenę kurtyną... udawać, że coś się nie zdarzyło.
Odciąć od wszystkiego w zupełności. Musimy sobie zdać sprawę, że równie ważne jest nie tylko  co czynimy jak i to dlaczego? ...tak właśnie? nie inaczej?  Żeby odpowiedzieć na pytanie dlaczego się dręczymy, dlaczego ulegamy syndromom, albo wręcz stajemy się ich ofiarami... musimy dobrze zastanowić się nad sobą... przeanalizować wiele aspektów naszych poczynań... Przy tej pewnej świadomości... łatwiej będzie nam korzystać z teraźniejszości.
Skąd ja to wiem?
Z własnego życia, z obserwacji siebie i innych... Nie jeden syndrom mnie dopadł... nie jeden jeszcze w szponach mnie trzyma. Ale dzielnie walczę i Was przed nimi ostrzegam... w swój alfabetyczny sposób ;-))

A - Akceptacji. Syndrom braku akceptacji dla zmian.  Przecież zmiany to jedyny pewnik w naszym życiu. W każdej chwili może się coś zmienić i to bardzo istotnie może przewrócić nasze życie. Przestałam już opierać się zmianom, które napotykam na swej drodze... daję się nim ponieść i nie zamartwiam się, bo wiem, że nie musi być tak, że zmiana może być czymś gorszym od tego do czego byłam czy jestem przyzwyczajona.

B -  Boga. Syndrom Boga. Jeden z gorszych syndromów... zwłaszcza dla otoczenia tego co ów syndrom ma... czyli na wszystkim się zna, w każdej dziedzinie jest autorytetem... specjalistą, ekspertem i krytykiem w jednym. Nie zdaje sobie sprawy, że też jest swoim jedynym wyznawcą... och ;-) Znam taką jedną i niestety poznaję następne ;-)

C -  Cierpienia. Syndrom cierpienia z przeróżnych,  z ważnych i mniej ważnych powodów... na każdy temat  i z każdego powodu, i ciągła konstatacja, że przyjdzie za to zapłacić. Cierpienie z tego lęku nieustanne przeradzające się w męczeńskie wręcz doznania... och... Znam taką Ewę... swoim cierpieniem chce zwrócić swoją uwagę, nie potrafi już odczuwać radości... dręczy siebie i innych swoimi boleściami. Jednocześnie nie robi absolutnie nic, żeby im zaradzić. Zdaje się na to co przyniesie los. Tak zagmatwała się w tym, iż nie dostrzega wyciągniętej dłoni i cierpi... zamyka się na świat.

D - Dziecka. Syndrom dziecka. Nieistotny wiek i płeć (choć ja się spotkałam raczej z mężczyznami dotkniętymi tym kompleksem). A ten nie pozwala dojrzeć, powoduje, że mężczyzna nie chce dorosnąć, nie chce wziąć odpowiedzialności za siebie... za wszystko co złe obarcza innych. Znam paru (niestety) mężczyzn, którzy mają już dobrze po 50-tce, ale wciąż chcą być wiecznymi chłopcami i nie chcą przyjąć, odrzucają myśl, że są starymi dziadami. Taki jeden i drugi ktoś nie potrafi nawiązać partnerskiej relacji z kobietą, ani zbudować czegoś trwałego. Ta kobieta ma mu zastąpić mamę. On pełen temperamentu, chęci zabawy, radości chce koło siebie kobiety dla swojej wygody... O rety! Uciekać od takiego jak najszybciej.

E - Ego. Syndrom ego. Jestem ja, ja i po mnie choćby Potop Szwedzki... nie obchodzi mnie nic. Taki syndrom skutecznie uwalnia nas od przyjaciół. A bez nich? Wiadomo... smutno się żyje i trudno.

F - Fantazjowania. Syndrom nadmiernego marzycielstwa, czyli odsunięcia od rzeczywistości i nadmierne fantazjowanie. Takie działanie izoluje od innych poprzez zaniedbywanie swoich obowiązków, niepielęgnowania relacji z otoczeniem...  na rzecz wyimaginowanego życia. Gdy wolimy swój prywatny świat od świata zewnętrznego mogą zacząć się problemy... pełni niepokoju o nasze wizje, które stworzymy możemy mieć problemy ze snem... tak na początku... potem zmęczenie, wyczerpanie... to napędza kolejną chęć ucieczki od rzeczywistości i zatacza się krąg naszej niemożności poradzenia sobie z jak najbardziej realną teraźniejszością. Marzenia dobra rzecz, ale we wszystkim dobry jest też umiar.

G - GSA - Syndrom Genetic Sexual Attraction, czyli genetyczny seksualny pociąg do ludzi ze sobą blisko spokrewnionych.. Czytałam o takich przypadkach, gdy rodzeństwo rozdzielone w dzieciństwie spotyka się po latach, nie wiedząc o tym, że są tak blisko spokrewni... są ze sobą, pragną siebie jak nikogo dotąd. I tak rozpoczyna się dramat ich życia. … Bardzo smutne... wcześnie trzeba zapanować nad nim by nie dopuścić do sytuacji, które są nieakceptowalne z punktu widzenia prawa, społecznego zapatrywania i kulturowego odbierania.

H - Hamowania. Syndrom hamowania młodości, gdy za wszelką siłę chcemy zatrzymać młodość wszelkimi dostępnymi środkami z wykorzystaniem wszystkich możliwych środków (nie mylić z dbałością o siebie dla siebie i po to by specjalnie nie straszyć innych ;-)) Niezadowolenie wywołane nie takimi jak chcemy efektami z naszych starań może doprowadzić do depresji, albo jeszcze gorzej.

I - Idealnej sylwetki. Syndrom idealnej sylwetki... kosztem... zdrowia, a nawet życia. By ciągle być w rozmiarze S spędzać czas z listkiem sałaty w zębach popijanej niegazowaną wodą, na godzinnych  zmaganiach na siłowni, a w snach miażdżyć z lubością pełnokrwisty stek. Tak się marnuje czas ;-) i radość z bycia na świecie.

J - Jedynaka. Syndrom jedynaka, to zjawisko, które przedstawia się jako postawę wyjątkowo roszczeniową... osobę niepotrafiącą przystosować się społecznie i bardzo samotną przez wychowanie w przekonaniu, że jest kimś jedynym i wyjątkowym. To powoduje, że wśród jedynaków spotyka się wielu snobów, narcyzów skupionych jedynie na własnych potrzebach i zachciankach. Te osoby nie umieją się dzielić, ani nie wiedzą na czym polega pomoc innym. Ale ja niekoniecznie zgadzam się z tą tezą. Sama jestem jedynaczką i moje życie wcale nie było sielanką, a skupienie wyłącznej uwagi rodziców tylko na mnie powodowało, że odczuwałam presję udźwignięcia wszystkiego i to jeszcze w jak najlepszej postaci, by zarobić na uznanie i nie zawieść go absolutnie. Przez bycie jedynaczką miałam podwyższoną poprzeczkę we wszystkich dziedzinach życia. To z jednej strony było siłą napędową do odnoszenia sukcesów, z drugiej strony łączyło z negatywnymi emocjami takimi jak lęk przed niepowodzeniem. Tak więc nie wszystko jest takim jakim ogólnie się wydaje.

K - Kury. Syndrom kury. Dziobnąć tego, owego i ową. Walczyć z każdym człowiekiem i jego działaniem... ze wszystkim i wszystkim... zajadle, konsekwentnie rozgrzebywać.... bynajmniej nie po to by coś zbudować lecz z kurzą konsekwencją, ślepotą i móżdżkiem... niszczyć. Budować małostkowość, rozwijać tępe myślenie i zacietrzewienie. …. by pognębić każdego i wszystko co jest inne niż nasza filozofia, i nasze wybujałe zaspokojenie ambicji. Kurza zapalczywość i determinacja by wygrzebać głęboko zakopane ziarno niechęci, niepamiętanej podłości czy złości. Dla tych co dziobią to może być całkiem miłe zajęcie, ale niech uważają... prędzej czy później  znajdą się w rosole. Zostaną zjedzeni. A wszystko przez swoją nikczemność malutką :-), która nie umie przewidywać, że jest też jutro ;-)

L - Lenia. Syndrom lenia... ogarnia nas od czasu do czasu (mniemam, że nie często ;-), gdy nie chce nam się nic i długo nam zabiera zabranie się do pracy... za to odkładanie jej i robienie czegoś w zamian, byleby do tej właściwej nie zabrać się... ooo! to już o niebo lepiej nam idzie (padamy ofiarą prokrastynacji... według niektórych choroby geniuszy). Jeszcze powzięcie decyzji jakoś (czyli w sumie beznadziejnie ;-)) wychodzi nam, ale realizacja i zakończenie to już zmęczenie i osłabienie bierze nas... ogólne zniechęcenie i odwlekanie wszystkiego w czasie. I można sobie obiecywać, że następnym razem będzie już inaczej, ale schemat powtarza się. Zajmujemy się wszystkim na raz i zastępczo czym innym. Z tego wynikają następne kłopoty... tracimy pewność siebie, stajemy się chaotyczni. Czekając na lepszy moment zaczynamy żyć w strachu przed porażką, ośmieszeniem itd. Mogę stwierdzić bardzo osobiście, że: nigdy nie przychodzi lepszy moment... to tylko wrażenie, że może następny będzie odpowiedniejszy... nasza ucieczka i oczekiwanie to właśnie syndrom lenia. Przerobiłam go ;-)

M - Mesjasza. Syndrom Mesjasza... Walczyć z niesprawiedliwością wszystkimi siłami nawet w pojedynkę... nie dbać o siebie i swoich bliskich tylko w imię idei iść w stronę najprawdziwszej prawdy... Uznaję, szanuję wszystkich, którzy bronią dobra itd.... o ile nie idzie to w stronę jakiś sekciarskich zapędów... ale ja... ja nie nadaję się do zbawiania świata. Mam jedno życie i nie czułam, ani nie czuję w sobie powołania do zbawiania świata.

N - Niezadowolenia. Syndrom wiecznego ze wszystkiego niezadowolenia i marudzenia, które buduje marazm otoczenia. Wszystko na nie! Nie bo nie, dlatego, że nie... nie, nie, nie. I do tego ciągłe zarzuty, że inni mają lepiej, a to oczywiście niesprawiedliwe jest... uff.. Mam też swoje "nie": Nie zgadzam się na takich ludzi koło mnie. Zabierają mi energię i jeszcze nuda od nich wieje z tym ich - nie, nie, nie.

O - Opuszczenia. A zwłaszcza syndrom opuszczonego gniazda na myśli tu mam. Dotknął mnie osobiście i pewnie dotknął już, lub ma to przed sobą nie jeden rodzic. Gdy ostatnia, najmłodsza moja latorośl wyfrunęła, by uwić sobie swoje własne gniazdko... zrobiło mi się zwyczajnie smutno. Poczułam się stara, samotna, niepotrzebna, niezrozumiana, bardziej schorowana. I co najgorsze poirytowana. Niby cieszyłam się, że nowe się zaczyna, ale tym samym zaczęłam rozumieć, że ja się kończę... że więcej mam za sobą niż przed sobą i najgorsze, że nie mam się już o kogo troszczyć. Długo... za długo to trwało, żebym w ogóle chciała, nie mówiąc o zrozumieniu... zrozumieć, że tak naprawdę to jeszcze wszystko przede mną tylko w inny sposób muszę zapełnić pozorną pustkę wokół siebie (bo do tego głównie to się sprowadzało). Zyskałam kolejnego syna :-) Dokonałam odpowiednich rozliczeń... po stronie "ma" było więcej niż "miała" i dzięki temu pogodzeniu - nie jestem dzisiaj zgorzkniała. Można czerpać swoje szczęście ze szczęścia innych... wbrew pozorom to nie takie trudne... Mam zamiar być fajną teściową ;-)

P - Pieniądza. A raczej Pieniądza brak. Ten syndrom braku pieniędzy też prawie wszyscy odczuwamy, z jego powodu przeżywamy stres. Pieniądze są nam potrzebne do życia każdy to wie... jeśli nie zrobimy z nich celu naszego życia... możemy całkiem wygodnie i swobodnie sobie żyć.

R - Rozłąki. Syndrom rozłąki (choroby sierocej). Najpierw protest w formie płaczu, żalu, że nastąpiło rozdzielenie (z różnych powodów, ale nie o nich w tej chwili)… potem krzyk, agresja nawet przeciwko sobie. Żal, rozpacz... traci poczucie bezpieczeństwa. Gdy dziecko zdaje sobie sprawę, że niczego już nie zmieni wpada w zobojętnienie, apatię. Pozornie czuje się pogodzone, dostosowane do sytuacji. Ale to tylko pozory spowodowane przez alienację i zobojętnienie. Jego aktywność życiowa, rozwój emocjonalny i umysłowy spada. Trauma pozostaje na całe dorosłe życie. Przyjdzie się z nią mierzyć by nie wpaść w kompleksy, nie odczuwać bezradności.

S i T - Syndrom Samotności i Starzenia się. Och jak to łączy się... życie wspomnieniami, powoływanie się na lepsze minione czasy i tęsknota za nimi tak wielka, że zapominamy, że życie jest tu i teraz i tamto się nie wrati… Każdy ma taki kryzys, bo ludzie odchodzą i  w lustrze widzimy jakąś inną, zmienioną twarz. Lecz właśnie w czasie tej tęsknoty, smutku... upływa nam kolejna minuta... jutro, pojutrze będziemy żałować, że jej nie doceniliśmy... na próżne tęsknoty sprzeniewierzyliśmy. Wierzcie mi! Nie wiem wszystkiego najlepiej... ale tego jestem pewna... nie można ulec tęsknocie i poddać samotności. Szkoda tak głupio się starzeć :-)

U - Uzależnienia. Syndrom uzależnienia od drugiej osoby np. matki. Taki syndrom dotyczył mojego znajomego, który aż do śmierci matki nie miał przeciętej z nią pępowiny i poszło to w złą stronę. Facet nie potrafił wykonać samodzielnego kroku bez niej, a gdy raz wybił się na tę samodzielność, to matka gnębiła go wywołując poczucie winy tylko za to, że ośmiela się być szczęśliwy. On zatracił swoją tożsamość i autonomię i w kilku związkach nie potrafił się przez to odnaleźć i tak ma do dziś... Ona umarła zgorzkniała.

W - Wypalenia. Syndrom wypalenia to znak naszych czasów. W pewnym momencie wielu z nas czuje, że już więcej z siebie nic nie może dać ani sobie, ani innym... a wyścig szczurów nie zatrzymuje się ani, ani na chwilę. Wypluci, wypłukani z uczuć, osłabieni... zaczynamy skupiać się na swoich porażkach... I co czujemy? Rozczarowanie! Malutki kroczek do depresji już jest...

Z - Zranionej miłości. Jeszcze nie dążyła zaufać, a już pełna lęku Malwina... moja znajoma... tak się bała, że zostanie zawiedziona, iż odrzuciła miłość, która prawdopodobnie była jej jak najbardziej pisana. W ten sposób wpadła w sieć syndromu odrzucenia. Gdy poniewczasie chciała powrócić do ukochanego, zraniona kiedyś nie otworzyła się w porę na nowe wyzwanie, nie zorientowała, że jest szczerze kochana. Teraz cierpi ona i on. Trudno będzie to skleić.

Nie potrafimy odsunąć od siebie tych natręctw, przypadłości, dolegliwości? Musimy! Jeśli szanujemy swoje życie.
Trzeba sobie wytłumaczyć, przepowiedzieć: nie będę, nie chcę być ofiarą w swoim życiu i do tego oprawcą! Dlatego! Dlatego ja wciąż zastanawiam się nad sobą i ile się da zmieniam w tym kierunku, żeby mnie i ludziom koło mnie żyło się (?) jeśli nie lepiej to przynajmniej weselej!







22:22:00

Emocje... w roli głównej.

Emocje...  w roli głównej.

Emocje... och te emocje... ten ruch w naszej głowie, który sprawia, że działamy, reagujemy na to co w nas, z nami się dzieje lub z innymi wokół nas. Pojawiają się nagle, zupełnie niezamierzenie i od nich zależy nasze do życia w danej chwili nastawienie.

Odpowiedni odbiór emocji nadaje jakość i znaczenie naszym działaniom.
Do czego zmierzam? Ano do tego, że nasze subiektywne jak najbardziej odbieranie zdarzeń, reakcje, intensywność doznań w danej sprawie buduje nasze życie, które albo spokojnie, albo burzliwie przebiega. Wszystko zależy od naszej inteligencji emocjonalnej. Czyli od zrozumienia siebie oraz innych osób, jak też zdolności odpowiedniego używania własnych emocji i radzenia sobie z emocjami innych w tej danej chwili... troszcząc się roztropnie o następną bądź nie (?)

Nie jest to łatwe zadanie gdy trzeba rozumnie kierować, kontrolować swoje emocje i nie zapominać o empatii, gdy po drugiej stronie stoi też pełen emocji człowiek.
Od tego co mamy w głowie zależy czy się stresujemy, łatwo czy trudno do danej sytuacji adaptujemy i w jakim ogólnie jesteśmy nastroju.
Taka kaczka na przykład... leje się na nią woda czy nawet pomyje, a ona otrząśnie piórka i dalej podąża po podwórkach. W ogóle się nie przejmuje i mokrość, czy brud skrzydełek ją nie dołuje.
Zazdroszczę w tym aspekcie kaczce ;-) W innych... jak na przykład świadomości, że mogę być zjedzona z jabłkami tudzież buraczkami ;-) … niekoniecznie.
Ale czy taka kaczka ma świadomość, że może stać się głównym daniem i z pyzami być podawana ;-)… niekoniecznie.

Wróćmy jednak do punktu, w którym świadomi jesteśmy, że jako ludzie przyszło nam patrzeć na słonko i deszcz jednak robi na nas wrażenie...
Obserwując i czując życie przez ponad pół wieku... nie mogąc ciągle nacieszyć się jego pięknem i cudownością zaczęłam zastanawiać się po co? dlaczego? w imię czego? ja się tak wszystkim przejmuję. Czasem irytuję, a nawet złoszczę... martwię i spokój sobie kradnę.

Moje emocje zawsze są silne, nigdy nijakie. Jak kocham na całego, jak nienawidzę... nie tego uczucia nie znam akurat, bo nie dopuszczam do siebie. O! Potrafię kontrolować emocje... niektóre ;-)
I tak myśląc o tym czym żyję? Dochodzę do wniosku, że niejednokrotnie, gdy emocje wzięły nade mną górę, to poczyniłam wiele nierozsądnych decyzji. Emocje przeszkodziły mi nie raz i nie dwa... zamiast skupić się nad tym co ważne, to ja po prostu żyłam jak chciałam w tej danej chwili... byłam jak królowa, o następstwach tej chwili nie myśląca. Albo przeciwnie... leciałam głową w dół. A jednak?

Wszystkie negatywne, jak i te bardzo pozytywne emocje... jednakowo sobie chwalę. To dzięki nim jestem tym kim jestem, choć nie łatwo mi... To one mnie ukształtowały i nie jeden raz zainspirowały
Nie unikam emocji, bo dzięki nim czuję, że moje serce ciągle potrafi kochać, naprawiać zło, a oczy nabierają blasku.

Ale też wciąż uczę się, że trochę z kaczki musiałabym wziąć lekcji, bo reagując emocjonalnie na to co ludzie do mnie mówią, co mi czynią... cierpię... płaczę. A to wcale nie jest lepiej. Ich serca tym bardziej twardnieją, a ja cierpię... płaczę. Powinnam popatrzeć na to z boku, zastanowić się chwilę, logikę włączyć do myślenia... oddychać... spokojnie oddychać i odliczać... 1, 2, 3, 4 … jest coraz lepiej.

Nie trzymam na siłę emocji w sobie ani tych cudownych, ani tym bardziej tych strasznych, po nocach spać niedających. Przecież one przeminęły, będą nowe... Te nowe muszą mieć dla siebie miejsce. Nie napiszę nowego początku swojego życia... nie zmienię tego co było pośrodku, ale mogę... ciągle jeszcze napisać inny początek... ten od dziś.

Jestem niepokorna, więc emocje we mnie galopują, nie umiem ich utrzymać na uwięzi... ale to są dobre, budujące emocje... radość przede wszystkim i takich od innych oczekuję.
Niestety...  nie zawsze chcieć to móc i dostać... trzeba nie raz przywdziać grubą, nie słyszeć, nie myśleć, zamknąć się w skorupie i nikogo nie dopuścić do siebie.

Ale to trudne, gdy się wychowaną tak jak ja zostało... w domu gdzie każdy problem się omawiało, o wszystkim otwarcie mówiło i prawdę, dobro i zło po imieniu nazywało. Rozmawiało o uczuciach i emocjach, wyjaśniając konflikty szukało ich przyczyn.  Dodatkowo od najmłodszych lat trzeba było przeżywać historie z książkowych kart. A były to historie też smutne, które serce wrażliwe raniły... i co z tego, że ci bohaterowie i historie pisane... jak się czuło, że więcej w nich prawdy niż myślenia było. Czytając o emocjach innych ludzi rodziła się we mnie świadomość własnych emocji.Taką rozwiniętą wiedzę na temat swoich emocji mieć, to teoretycznie  bardzo dobrze mieć rozeznanie w przyczynach i skutkach jej źródeł.  Praktycznie jednak jeżeli w parze z nimi nie idzie samoregulacja, która pozwala nad nimi zapanować, a może co najważniejsze nie pozwoli nad nimi przejąć kontroli... to może skończyć się źle. Tak czy owak tak się rodzi… inteligencja emocjonalna... nasza kompetencja w radzeniu sobie z życiu. Jak nazwać to co nas spotyka, jak zareagować, jak doprowadzić do sukcesu, a porażkę jak sprytnie ominąć... jak poradzić sobie ze stratą, smutkiem samotnością, nową sytuacją i jak szczęście pomnożyć? Jak nie wpaść w pułapkę własnej wrażliwości?

Dogadać się z samym sobą i nie pozwolić by ktoś nam wmówił, że (tu wpisać co każdy uważa ;-)) i czynić według własnego uważania :-) Pamiętając, że życie mamy jedno, niepowtarzalne, wszystkim nie musimy się podobać, wszystkim nie dogodzimy... Musimy tak postępować by ogrom naszych emocji nie utrudniał nam życia i nie walił jakby obuchem w głowę. Nie możemy oczekiwać, że wszyscy odbierają świat tak jak my. Zderzenie naszej wrażliwości z obojętnością drugiej strony może być bardzo bolesne, wręcz druzgoczące. Możemy poczuć niespełnienie, niedocenienie... bezdech w piersiach i zimny na nich pot. A druga strona? Zupełnie nic... nawet nie zauważy naszej reakcji.

Brak myślenia, wrażliwości wprawdzie nie boli... ale ja wolę, żeby w tym zakresie bolało mnie życie. Jestem przywiązana do siebie takiej właśnie, u której wrażliwość raz jest bronią, a raz słabością niezmierną.







Copyright © Stara Kobieta... i ja , Blogger